sobota, 23 stycznia 2016

Djent Me Część IV: Make Them Suffer, Haunted Shores

Nawet sowa z tego plakatu pohukuje z zadowoleniem

Na niektóre płyty nie starczyło mi ani czasu, ani chęci, by napisać o nich pełen tekst. Ten los spotkał wszystkie zeszłoroczne premiery około djentowe czy deathcorowe, a było ich sporo - pięknisty wręcz w takie brzmienia obrodziło. W kilku częściowym zbiorczym cyklu "Djent Me", będącym okazjonalnym spin-offem "W niewielu słowach", znajdą się zarówno grupy znane, jak i te zupełnie świeże, a wciąż odkrywające w tym graniu ciekawe dźwięki i nietuzinkowe okołoprogresywne harmonie.

W czwartej odsłonie jeszcze raz odwiedzimy Australię skąd pochodzi grupa Make Them Suffer oraz poznamy projekt poboczny muzyków z Periphery kryjący się pod nazwą Haunted Shores...


1. Make Them Suffer - Old Souls (2015)

Nazwa tej australijskiej formacji bardzo trafnie oddaje czym jest muzyka deathcore'owa, zwłaszcza dla wszystkich przeciwników tego gatunku. Na pewno nie jest to muzyka łatwa, ani przyjemna (choć z tym drugim określeniem można polemizować), ale z całą pewnością jest brutalna i ekstremalna. "Old Souls" to drugi album grupy, którą spośród wielu podobnych wyróżnia fakt posiadania klawiszowca, które ciekawie ubarwiają niskie stroje gitar, pędzącą perkusję i growlowane wokale.

Intrygująca jest też okładka albumu, która wręcz sugerować może jakiś alternatywny indie rock. Prosta, symetryczna, bez trupów, flaków (jak często to bywa), a z sekretarzykiem na środku na którym centralne miejsce zajmuje rodzinna fotografia. A jak prezentuje się muzyka zawarta na krążku? Na początek niespełna dwuminutowe intro "Foreword", które gdyby nie wokal byłoby wręcz idealnie sielankowe: łagodne gitary, smyki i pianino, nawet w nieco szybszym finale. W drugim "Requiem" następuje uderzenie bardzo szybką perkusją i gitarowym riffem, tu już nie owija się w bawełnę. Nawet kontrastowanie niespotykanym w tym graniu klawiszem nie uspokaja bardzo mocnego i przy tym atrakcyjnego grania. Równie rozpędzony "Fake" to nie tylko zawrotne tempo, ale mnóstwo świetnych riffów, połamanej melodyki i gęstego, drapieżnego klimatu. Nieco spokojniej, bo klawiszowym wejściem zaczyna się bardzo dobry "Let Me In", jednak to tylko usypianie czujności, bo i tu nie brakuje cięższych riffów, growlowanych wokali i skomplikowanych dysonansowych załamań melodycznych. Po delikatnym zakończeniu dosłownie wtacza się numer kolejny. "Thread" to uderzenie kolejną porcją szybkiej perkusji i zróżnicowanych riffów zmieniających się jak w kalejdoskopie. Fantastycznie wypada tutaj kontrastowanie klawiszem czy orkiestrą w środkowej partii i na końcu utworu. Klawisz i winylowy szum otwiera "Through the Looking Glass". Odrobina elektroniki z orkiestrą dodaje kapitalnego mrocznego klimatu temu interludium, po którym z impetem zaczyna się "Blood Moon". Mroczne, orkiestrowe i filmowe wejście następuje z kolei w "Scrapping the Barrel", który już po chwili rozwija się do ciężkiego i bardzo jak na ten typ grania wolnego tempa. Szybciej i bardziej melodyjnie jest w znakomitej "Marionette". Filmowy i ponownie niepokojący jest przedostatni "Timeless", gdzie na pierwszy plan wysuwa się delikatny żeński wokal, który w poprzednim i "Blood Moon" majaczył nieco za bardzo w tle. Mogliby wokalistkę używać częściej, bo obok klawiszy to intrygujący element wyróżniający MTS spośród deathcore'owych zespołów. Na sam koniec zaś następuje utwór tytułowy, który równie niespiesznie co poprzednik się zaczyna (orkiestra, klawisz i delikatna perkusja), by po chwili uderzyć wraz z kapitalnymi motorycznymi gitarami przywodzącymi trochę na myśl Kvelertak. Jednak tutaj nie ma już jazdy na całego, to taki trochę mocniejszy kontynuator "Timeless".

Ten album rodzinny z całą pewnością sielankowych obrazków nie zawiera, kryje się tutaj jakaś tajemnica i mroczna historia. Muzyka Australijczyków z całą pewnością też nie należy do najłatwiejszych, ale warto poświęcić im trochę czasu. To granie zróżnicowane, ciężkie i bardzo ciekawe, a przy tym stosunkowo oryginalne na tle innych podobnych zespołów. Jestem ciekaw jak wypadliby w nieco dłuższych formach, bo długość utworów zamykająca się się w średniej trzech/czterech minut to czas wręcz piosenkowy, choć zdecydowanie nie są to piosenki. Spragnieni muzyki bezkompromisowej na pewno znajdą tutaj coś dla siebie. Polecam! Ocena: 9/10



2. Haunted Shores - Viscera EP

Misha Mansoor i Mark Holcomb najbardziej znani są z grupy Periphery, która w roku pięknistym wydała dwupłytowego "Juggernauta". Tymczasem na jesieni pojawił się też materiał ich projektu pobocznego, który istnieje już kilka lat i wcześniej wypuścił kilka numerów. Najnowszy materiał "Viscera" zyskał jednak na rozgłosie dzięki macierzystej formacji obu panów, bo wcześniej raczej Haunted Shores nie należało do szeroko kojarzonych. Epka zawiera premierowe kompozycje, które wyłamują się kategoryzacji pod jeden gatunek i pokazują wszechstronność muzyków. Ponadto na płycie można też usłyszeć gościa specjalnego, jakim jest saksofonista norweskiego Shining Jørgen Munkeby. To także równie nietuzinkowe nagranie, co debiutancki krążek "Qatsi" Flux Conduct, solowego projektu Johna Browne'a.

Otwiera niepozorny, filmowy utwór tytułowy będący czymś w rodzaju uwertury, ale zupełnie nie zwiastującej djentowych patentów, ani tym bardziej odpowiadającej stylistyce obu panów znanej z Periphery. Inaczej już jest w wyśmienitym rozpędzonym "The Spire", który choć krótki wbija w fotel. Do filmowych fragmentów wracamy poniekąd w numerze trzecim "Norway Jose" gdzie wita nas chór, a następnie uderza kolejna fala rozpędzonych, djentowych riffów. Do tego dochodzi świetny duszny i mroźny klimat. Prawdziwą perełką jest też "Harrison Fjord" (przedni żart ze znanego aktora). Znakomite tempo, melodia i mnóstwo kapitalnych riffów, które mogłyby znaleźć się nawet w macierzystej formacji. Kolejny i jeden z trzech krótkich to "Memento". Lżejszy, interludiowy i wyciszający, ale idealnie wprowadzający do bardzo udanego "Vectors" trwającego najdłużej z całej epki, bo ponad sześć minut. Tu także wielbiciele Periphery usłyszą znajome brzmienia, choć w porównaniu do tegoż, a zwłaszcza "Juggernauta" jest spokojniej, nawet nieco alternatywnie, zwłaszcza w akustycznej części. A na sam koniec bodaj najlepszy kawałek na całej epce, czyli "Blast Inc." w której najpierw następuje kapitalne niemal deathcorowe uderzenie pełne riffów i szybkiej perkusji, a od momentu gdy pojawia się niesamowita saksofonowa solówka jesteśmy zmiażdżeni zupełnie. A gdy już opadnie cały gitarowo-perkusyjny zgiełk i kurz, saksofon równie niesamowicie i niepokojąco wybrzmiewa atonalnym zwieńczeniem. Pozostaje nic innego jak włączyć jeszcze raz.

To płyta nie tylko dla wielbicieli Periphery, czy talentu Mansoora i Holcomba, ale także dla wszystkich, którzy nie boją się eksperymentu, także z mocniejszymi brzmieniami. Ten krótki album fantastycznie urozmaica płyty Periphery (choć wydany pod zupełnie innym szyldem) i pokazuje, że w muzyce djent wciąż można mnóstwo zagrać i przekazać. Mam nadzieję, że w przyszłości doczekamy się także pełnowymiarowego wydawnictwa, a tymczasem gorąco zachęcam do sięgnięcia po "Viscerię". Ocena: 5/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz