czwartek, 14 stycznia 2016

Barreleye - Urged to fall (2015)


Niemiecko-polska formacja Barreleye w roku pięknistym zaatakowała swoim debiutanckim albumem studyjnym. W swoim gatunku nie odkrywa niczego nowego, ale robi to solidnie. Zaraz... czy napisałem niemiecko-polska? Tak, w zespole gra basista pochodzący z Polski. Spieszę też donieść, że nie jest też tak topornie jak się często niemiecki metal kojarzy i postrzega...

Rzut oka na okładkę, zwłaszcza ten pierwszy nie nastraja optymistycznie. Bliżej nie określona plama rozrywającej się czerni zdaje się coś przedstawiać, ale dopiero po chwili można dostrzec zakrzywione łapy. Jakaś postać. W środku płyty zamiast książeczki jest rozkładany obrazek, na którym widać w całej okazałości ową postać. Truposzowaty potwór, może nawet demon zdaje się rozpadać, krzyczy z bólu. Istotne jest jednak to, z czego zdaje się być zbudowany: z błota albo nawet z ropy naftowej. To drugie skojarzenie może nie być takie zupełnie błędne, jeśli przywołać fragment utworu "T.E.L.I" grupy Hunter: "I nastał czas, że wylał Hades/I nie pomoże nic, gdy zmieszasz ropę z krwią niewinnych ludzi - Stado owiec.../prowadzi w dół i zjada petrobożek". Inne skojarzenie to postać Venoma z komiksów o Spider-Manie. Skojarzenia gatunkowe nasuwają wtedy myśl, że będzie to asłuchalny brutal death metalowy, może nawet pozbawiona sensu techniczna napierdalanka. W istocie materiał ma w sobie obie cechy, ale mile zaskakuje faktem, że owa napierdalanka daje się słuchać.

Death metal, choć sięgam po jego różne odmiany nie należy do moich ulubionych gatunków, lubię posłuchać, doceniam i do wielu zarówno nowych i starych rzeczy nie trzeba mnie przekonywać. Do Barreleye'a mimo nieciekawego pierwszego wrażenia związanego z okładką, też nie trzeba mnie przekonywać. Wystarczy włączyć płytę, by się przekonać, że to naprawdę solidny, ciężki i dopracowany materiał, który powinien się spodobać fanom tego typu grania. Brzmienie nikogo dziwić nie powinno, bo odpowiedzialny jest za nie Jan Oberg, znany choćby z Earthship. Nie ma więc opcji, żeby ten materiał w jakikolwiek sposób został zepsuty. Doskonale słychać to już w świetnym, rozpędzonym otwieraczu "From the Inside", który doskonale łączy nowoczesne zdobycze techniki z pierwotnym sznytem dawnego death metalu, agresję i brutalność z stosunkowo łagodnym brzmieniem pozwalającym na dokładne wsłuchanie się w każdy z instrumentów z osobna.

Nie ma też opcji, żeby zwolnić tempo. "A Feast for Maggots", czyli druga pozycja na płycie, na pewno ani na moment na to nie pozwoli. Jestem też pewien, że doskonale sprawdzi się na koncertach do rozpętania piekiełka pod sceną. Utwór tytułowy również nie zwalnia tempa, a wręcz przeciwnie porządnie wbija w fotel, prosi o machanie grzywą i nie stroni od melodyjnych zagrywek rozjaśniających brutalne, surowe tło. Od melodyjnych riffów nie stroni się w "Migratory Nail", te bowiem witają nas na początku, a potem robi się duszno, wręcz doomowo. Istny czołg. Takie też są kolejne pozycje na płycie i opisywanie każdej z nich właściwie mijało by się z celem. Jest solidnie, mocno i energetycznie - a tego od death metalu się wymaga. Może razić pewna monotonność, granie trochę pod jedno kopyto, ale ja nie czułem znudzenia tą płytą, nie czułem przy niej upływu czasu, a to doskonale świadczy o jakości zawartej na niej muzyki. Nic się nie ciągnie, nie zdradza wewnętrznego znudzenia twórców, ani nie ma tu wypełniaczy. Cały album osadzony jest po prostu w konwencji i od początku do końca jest właśnie rozpędzonym czołgiem - a oto przecież chodzi w death metalu!

Niecałe pięćdziesiąt minut i jedenaście kawałków to nie jest dużo, zdecydowanie jest to długość wystarczająca, zwłaszcza jak na tego typu granie. Nie ma po co rozciągać materiału w nieskończoność, a Barreleye nie usiłuje być też drugim Opethem, ani Paradise Lost. Nie próbuje też celować w Vadera, Death czy dowolny death metalowy zespół. Nie próbuje siłować się z legendami, a wręcz przeciwnie. Pięciu panów, w tym grający na basie i pochodzący z Polski Szymon Leśniewski postawili na solidny, dopracowany, surowy, a zarazem melodyjny i na swój sposób brutalny techniczny materiał, który nie wyważa żadnych drzwi, ale słucha się go bardzo dobrze i jest to granie przemyślane i świeże. Taka w sumie kinder niespodzianka, po której oczekuje się typowego niewyróżniającego się łojenia lub nawet niesłuchalnego "czegoś", a dostaje się coś naprawdę obiecującego. Pozostaje tylko czekać na kolejny równie solidny materiał i oczywiście... słuchać debiutu, do czego gorąco zachęcam. Ocena: 7,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz