Solowy
debiut gitarzysty Johna Browne'a znanego z grupy Monuments. Tytuł, jak i
zawartość płyty w pewnym stopniu odnosi się do dokumentalnej trylogii
Hodgreya Reggio: "Koyaanisqatsi" z 1982, "Powaqqatsi" z 1988 oraz
"Naqoyqatsi" z 2002 roku. Płyta bowiem składa się z trzech suit pod
takimi podtytułami (podzielonymi na osobne utwory) oraz uwertury i
finału. Jest także polski akcent w postaci gościnnego udziału Jakuba
Żyteckiego znanego z zespołu Disperse.
Otwiera
mroczny "Perturb (Overture)" wskazujący, że nie będzie to płyta łatwa w
odbiorze, a podobnie jak dokumentalna trylogia złoży się na podróż w
głąb nie tyle siebie, ile człowieczeństwa jako całości. Suita pierwsza,
czyli "Naqoyqatsi: Life As War" składa się z czterech kompozycji, a
zaczyna ją świetny "The Shroud". Djentowe, melodyjne gitarowe zagrywki i
przejazdy kapitalnie kontrastują tutaj z pianinem i perkusją (w całości
programowanej przez Browne'a w taki sposób, że wcale nie ma się
wrażenia, że to jedynie automat). Po nim następuje kapitalny, rozpędzony
"Agarthian", który tytułem zdaje się nawiązywać do albumu Milesa
Daviesa "Agartha". Jest coś z tej płyty Mistrza w muzyce Browne'a - ten
sam pierwotny "kontrolowany chaos", brud i eksperyment z formą, choć w
tym wypadku nie z jazzem, a z nurtem djent i całą współczesną
progresywą. Mistrzostwo świata. "The Heart of Atlantis" kontynuuje
rozpędzone motywy poprzedniego i zawiera udział Kuby Żyteckiego. To
potężny, szybki i bardzo ciekawy numer w którym słychać echa Monuments,
ale jednocześnie da się zauważyć, że Browne potrafi się odciąć od swojej
macierzystej formacji, stworzyć osobny, unikatowy klimat i styl. Suitę
kończy "Zealot", który także nie zwalnia, choć zawiera jeszcze więcej
melodyjnych riffów, klawiszowych uspokojeń i kolejnej porcji rozpędzeń.
Miazga.
Druga suita "Koyaanisqatsi: A Life Out of
Balance" także składa się z czterech osobnych numerów, a "Yin" zaczyna
się tam, gdzie kończy poprzednia suita. Jest też spokojniejszy, ale
niepozbawiony mroku, niepokoju i wewnętrznego chaosu, rozedrgania, które
każdy z nas zna. Nie brakuje też szybkich nisko strojonych zagrywek,
które po prostu wbijają w fotel razem ze świetnym chóralnym (!) finałem.
Kolejny to "Yang" w którym od razu następuje potężne uderzenie gitar i
perkusji.. Nie ma jednak mowy o powtarzalności czy nudzie, dzieje się
naprawdę dużo i zdecydowanie nie jest to muzyka na jedno odsłuchanie.
Tytuł z przesłaniem posiada ósmy numer krążka, a trzeci w drugiej
suicie: "We Are Creating At This Moment, What Our Tomorrow Will Be".
Mnóstwo klimatu i pokręconych melodii, zarówno rozpędzonych riffów, jak i
klimatycznych zwolnień budujących niezwykły, ożywczy, choć dość ponury
nastrój. Na koniec "Chaosbreaker". Nieco przekorny w kontekście samej
muzyki tytuł odnosi się też do naszych działań - to my musimy przerwać
chaos i zaprowadzić w swoim życiu ład. To właśnie to "ogarnianie kuwety"
z której nie tak dawno się śmiałem. Wolniejszy, bardziej interludiowy,
wyłania się z mgły i niesamowicie rozwija w drugiej połowie do klimatów
bliskich wręcz post-rockowi.
Trzecia suita "Powaqqatsi: Life In Transformation" zaczyna się od rozpędzonego djentowego miodu dla uszu "Actions Speak Louder Than Words". Gęsty klimat, świetny riff prowadzący, technika i połamane harmonie. Czysty geniusz. Nieco bardziej metalowy, ale nie rezygnujący z nisko strojonych zagrywek jest znakomity "Hypocrite". Po nim pojawia się "Siqqitiq"znów mający w sobie coś z post-rocka, ale i ambientu (zwłaszcza na samym początku). Późniejsze rozwiniecie zachwyca podejściem, gdzie obok porcji gęstych riffów pojawia się świetne lżejsze, a zarazem bardzo filmowe zwolnienie. Finał trzeciej suity to "The Last Goodbye", w którym znów następuje potężne uderzenie gitarowych riffów, szybkiej perkusji i kwintesencji starej i nowej szkoły progresywnego grania. Po prostu coś pięknego. Jednak nie jest to zupełny koniec, bo jest jeszcze "The Scientific Sophism" będący czymś w rodzaju właściwego finału i zakończenia albumu. Ambientowy początek zdaje się nas cofać do początku "Qatsi", skrzypce przypominać o naszej przemijalności, a świetne djentowe rozpędzenie o wiecznym locie przez stany świadomości. Porażające...
W swoim wydźwięku jest to muzyka dość ponura, ale niezwykle szczera, niepozbawiona emocji, piękna i ognia. Nie jest to tylko pokaz bezmyślnej wirtuozerii, ale w pełni przemyślana całość, która nie tylko intertekstualnie łączy się z trylogią Reggio, ale także z całym naszym życiem, które jak wskazuje Browne zależy od nas. To także płyta niezwykle oczyszczająca, zarówno samego muzyka, jak i właśnie nas. Jest pełna meandrów, pokręconych dźwięków, ale i wewnętrznej głębi, którą odkrywa się warstwami wraz z kolejnymi odsłuchami. Sądzę też, że nie jest to tylko płyta dla wielbicieli talentu Browne'a, czy tylko dla fanów Monuments i djentowego grania, ale dla każdego, kto muzykę słucha całym sobą, potrafi się w te dźwiękowe światy zatopić i zastanowić nad przekazem. To płyta, którą warto poznać i do niej wracać, a także jedna z najjaśniejszych premier minionego już roku piękniestego. Polecam! Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz