O tej grupie już kiedyś pisaliśmy przy okazji koncertu, czas na spojrzenie studyjne. Przypomnę, że pochodzą ze
Szwecji i grają... retro metal. Najnowszą płytą wpisują się nieco w nurt
kosmicznych podróży, które ostatnio wracają do łask zarówno w kinie jak i
muzyce rockowej. Podobnie jak na okładce znakomitej drugiej odsłony
Ampacity, tak i tu wita nas kosmonauta. Ten (a raczej Ci, bo jest ich
dwóch) już jednak wylądował/li na którejś z planet, a za nim majaczą
tajemniczy kosmici. A do tego świetna zabawa kiczowatymi plakatami
filmowymi z lat 50 ubiegłego wieku!
Odyseję otwiera tytułowa niemal jedenastominutowa suita, której nie
powstydziłoby się nawet Deep Purple. Klawiszowego motywu nie
powstydziłby się sam Jon Lord, a gitarowych riffów Blackmore, bo
oczywiście machinalnie myślimy o drugim najbardziej klasycznym i
najsłynniejszym składzie legendy. Kapitalne wejście jest niezwykle
mroczne i przepełnione grozą, ale już po chwili utwór przyspiesza do
energetycznego riffu i świetnych wspomnianych już klawiszy nawiązujących
także do tradycji z Hawkwind. Idealny soundtrack do filmu w reżyserii
Eda Wooda. Niestety płyty nie zdominowały równie rozbudowane formy, a
szkoda bo mam wrażenie, że dużo więcej tu swobody niż w krótkich
killerowych numerach. Następujący po nim "Break the Limit" jest przecież
równie porywający, ale właściwie zaczyna i... kończy. Właściwie jest
nijaki, ale to bynajmniej nie znaczy, że nie ma tutaj więcej perełek jak
w przypadku utworu tytułowego. Energii nie można odmówić trójeczce
zatytułowanej "Blind", ale poprzednie płyty były pełne takich kawałków.
Perełką jest kapitalny "Bad News" wybrany także na singiel. Tony dobrej
zabawy, ciętych riffów i klimatu.
Znakomicie wypada "Light My Way" z melodyjnym riffem prowadzącym i
mięsistym basem w tle, ale tu znów towarzyszy nam poczucie zasłyszenia
podobnego numeru na poprzednich albumach Szwedów czy u niemieckiego
konkurenta jakim jest Kadavar. Balladowy "The Night Stalker" także nie
przynosi tyle radości, ile powinien. Zaskakujący jest akustyczny wstęp do "Flying" i nawiązanie do westernowych klimatów w stylu Sergia Leone. Tu znów jest swobodniej i przede wszystkim energetycznie. Bardzo dobry jest "Back On the Streets", który wręcz pachnie latami 80 i graniem Savatage z tamtych lat. Perełką jest Zeppelinowski "Beyond the Sun". Niemal ma się wrażenie, że to cover legendy, ale nic bardziej mylnego. Faworytem jest też kapitalny "Red Light" kipiący energią i samochodowym szałem, aż chce się wsiąść do klasycznego Mustanga i pędzić przed siebie, nie zważając na policyjny pościg. Zaraz po skończeniu się poprzedniego pojawia się równie rozpędzony "Stader Brinner" - jeden z dwóch na tym albumie zaśpiewanych po szwedzku. Drugim i zarazem ostatnim jest "Timmarna". Wpierw usypia się naszą czujność akustyczną gitarą linią basu wspomaganą rozpędzającą się perkusją, a po dłuższej chwili znów wracamy w kosmiczną stylistyką napędzaną klawiszami niczym z Deep Purple, ale dla odmiany z krótkiego okresu z Tommym Bolinem.
Na
wcześniejszych, bardzo dobrych i wciągających albumach, męczył mnie
trochę wysoki wokal i brak własnej tożsamości. Horisont ma znakomity
warsztat, ale na dobrą sprawę są zaledwie doskonałymi odgrywaczami
stylistyki. Na najnowszym również to słychać, choć miejscami pojawia się
nieco więcej szaleństwa niż na poprzednich. W przeciwieństwie do innych
grup tego typu Horisont nie rozprawia się z latami 70, a po prostu,
podobnie jak niemiecki Kadavar, podaje bardzo smakowicie przyrządzony
kotlet, który dobrze znamy. W tym sensie sprawdza się to granie
znakomicie, jednak na próżno szukać tu nowości, alternatywnego
spojrzenia. Znaleźć za to można mnóstwo energetycznych riffów, melodii,
wręcz imprezowego sznytu. Sprawdza się to doskonale i lubię wracać do
ich płyt, także najnowszej, ale zawsze mi czegoś brakuje. Oceńcie sami
czy lubicie takie podróże w czasie (i przestrzeni) - tak czy owak
naprawdę warto! Ocena: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz