piątek, 8 stycznia 2016

Horisont - Odyssey (2015)


O tej grupie już kiedyś pisaliśmy przy okazji koncertu, czas na spojrzenie studyjne. Przypomnę, że pochodzą ze Szwecji i grają... retro metal. Najnowszą płytą wpisują się nieco w nurt kosmicznych podróży, które ostatnio wracają do łask zarówno w kinie jak i muzyce rockowej. Podobnie jak na okładce znakomitej drugiej odsłony Ampacity, tak i tu wita nas kosmonauta. Ten (a raczej Ci, bo jest ich dwóch) już jednak wylądował/li na którejś z planet, a za nim majaczą tajemniczy kosmici. A do tego świetna zabawa kiczowatymi plakatami filmowymi z lat 50 ubiegłego wieku!

Odyseję otwiera tytułowa niemal jedenastominutowa suita, której nie powstydziłoby się nawet Deep Purple. Klawiszowego motywu nie powstydziłby się sam Jon Lord, a gitarowych riffów Blackmore, bo oczywiście machinalnie myślimy o drugim najbardziej klasycznym i najsłynniejszym składzie legendy. Kapitalne wejście jest niezwykle mroczne i przepełnione grozą, ale już po chwili utwór przyspiesza do energetycznego riffu i świetnych wspomnianych już klawiszy nawiązujących także do tradycji z Hawkwind. Idealny soundtrack do filmu w reżyserii Eda Wooda. Niestety płyty nie zdominowały równie rozbudowane formy, a szkoda bo mam wrażenie, że dużo więcej tu swobody niż w krótkich killerowych numerach. Następujący po nim "Break the Limit" jest przecież równie porywający, ale właściwie zaczyna i... kończy. Właściwie jest nijaki, ale to bynajmniej nie znaczy, że nie ma tutaj więcej perełek jak w przypadku utworu tytułowego. Energii nie można odmówić trójeczce zatytułowanej "Blind", ale poprzednie płyty były pełne takich kawałków. Perełką jest kapitalny "Bad News" wybrany także na singiel. Tony dobrej zabawy, ciętych riffów i klimatu. 

 

Znakomicie wypada "Light My Way" z melodyjnym riffem prowadzącym i mięsistym basem w tle, ale tu znów towarzyszy nam poczucie zasłyszenia podobnego numeru na poprzednich albumach Szwedów czy u niemieckiego konkurenta jakim jest Kadavar. Balladowy "The Night Stalker" także nie przynosi tyle radości, ile powinien. Zaskakujący jest akustyczny wstęp do "Flying" i nawiązanie do westernowych klimatów w stylu Sergia Leone. Tu znów jest swobodniej i przede wszystkim energetycznie. Bardzo dobry jest "Back On the Streets", który wręcz pachnie latami 80 i graniem Savatage z tamtych lat. Perełką jest Zeppelinowski "Beyond the Sun". Niemal ma się wrażenie, że to cover legendy, ale nic bardziej mylnego. Faworytem jest też kapitalny "Red Light" kipiący energią i samochodowym szałem, aż chce się wsiąść do klasycznego Mustanga i pędzić przed siebie, nie zważając na policyjny pościg. Zaraz po skończeniu się poprzedniego pojawia się równie rozpędzony "Stader Brinner" - jeden z dwóch na tym albumie zaśpiewanych po szwedzku. Drugim i zarazem ostatnim jest "Timmarna". Wpierw usypia się naszą czujność akustyczną gitarą linią basu wspomaganą rozpędzającą się perkusją, a po dłuższej chwili znów wracamy w kosmiczną stylistyką napędzaną klawiszami niczym z Deep Purple, ale dla odmiany z krótkiego okresu z Tommym Bolinem.

Na wcześniejszych, bardzo dobrych i wciągających albumach, męczył mnie trochę wysoki wokal i brak własnej tożsamości. Horisont ma znakomity warsztat, ale na dobrą sprawę są zaledwie doskonałymi odgrywaczami stylistyki. Na najnowszym również to słychać, choć miejscami pojawia się nieco więcej szaleństwa niż na poprzednich. W przeciwieństwie do innych grup tego typu Horisont nie rozprawia się z latami 70, a po prostu, podobnie jak niemiecki Kadavar, podaje bardzo smakowicie przyrządzony kotlet, który dobrze znamy. W tym sensie sprawdza się to granie znakomicie, jednak na próżno szukać tu nowości, alternatywnego spojrzenia. Znaleźć za to można mnóstwo energetycznych riffów, melodii, wręcz imprezowego sznytu. Sprawdza się to doskonale i lubię wracać do ich płyt, także najnowszej, ale zawsze mi czegoś brakuje. Oceńcie sami czy lubicie takie podróże w czasie (i przestrzeni) - tak czy owak naprawdę warto! Ocena: 8,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz