poniedziałek, 25 lutego 2013

W Cztery Uszy: Struggle With God - Lid Curtain EP (2012)


Z dźwięcznego zdaje się wyjść nie można, a w każdym razie jeszcze troszkę w nim posiedzimy. Słupski Struggle With God w grudniu zeszłego roku, a dokładniej w rzekomy koniec świata sprezentował swoją debiutancką epkę. W listopadzie można było posłuchać dema, które było przedsmakiem nadchodzącego wydawnictwa (recenzja tutaj). I oto jest, choć nie do końca pełnometrażowa, to zdecydowanie pełniejsza od wielu długich płyt. Ale nie będzie recenzji, a przynajmniej takiej tradycyjnej. Postanowiliśmy o niej napisać we dwóch i przeprowadziliśmy ze sobą taką oto rozmowę:


Lupus: Pierwsze co zwraca uwagę przed odpaleniem płytki to intrygująca grafika japończyka Yosuke Shiiny. Co o niej sądzisz, Marcinie?

Marcin: Kojarzy mi się z otwarciem pewnych czeluści, wnętrza czegoś, niezbyt czystego i pięknego, schowanego gdzieś głęboko, w jakimś organizmie, a schody, które widać w centrum grafiki to właśnie droga do czegoś, co w tych głębokich czeluściach jest schowane. A jakie są Twoje odczucia?

L: Mi te schody kojarzą się z portalem do innego wymiaru, strzeżonego przez straszliwego, trochę lovecraftiańskiego potwora, jednego z Pradawnych. Bardzo interesujące jest też nawiązanie do Oka Opatrzności, to jedno oko zdaje się patrzeć niczym Stwórca, a ni to szpony, ni jakieś pokrętne przerażające rośliny z baśni braci Grimm. Takie w sumie różnorodne skojarzenia.
Czy według Ciebie nie jest to grafika trochę radykalna? Odstraszająca potencjalnego, nie znającego zespołu, słuchacza, czy raczej zachęcająca do sięgnięcia po ich muzykę?

M:  Wydaję mi się, że na pewno wzbudza ciekawość odnośnie materiału.

L: W takim razie nie pozostaje nic innego jak puścić płytę, nieprawdaż?

M: Owszem. 

L: Wita nas niedługi, bo półtorej minutowy wstęp pod postacią drugiej części znacznie dłuższego utworu zatytułowanego tak jak zespół, a który znalazł się na wydanym kilka miesięcy przed epką demem. Jak dla mnie takie mało znaczące wprowadzenie do całości, a co Ty sądzisz o tym intrze?

M: Przede wszystkim można to potraktować jako kontynuację utworu z "Dema" zespołu o tym samym, jak zauważyłeś, tytule czyli "Struggle With God". Jest to pewne zaskoczenie, bo po takim interludium, jak się póżniej okazuje, zderzamy się z prawdziwą ścianą gęstego dźwięku, ścianą niczym z żelbetowej płyty gierkowskiego wieżowca.

L:  Coś w rodzaju takiego pomostu pomiędzy jednym a drugim wydawnictwem...

M:  Tak, masz rację. Zupełnie jak pomost. Myślę, że ten wstęp jest spokojną rozgrzewką przed tym, co nas czeka, czymś w rodzaju prostego ćwiczenia przed długim i pełnym przygód maratonem.

L: Świetne określenie. Zaskakuje swoim majestatycznym ciężkim brzmieniem, a jednocześnie przejrzystym i sterylnym, choć tak naprawdę zdaje się unosić gdzieś z tych czeluści, o których mówiliśmy przy okazji grafiki. A jednak mocniejszy wydaje mi się najpierw rozpędzony, a potem wolny, wręcz molochowy, ponad dziewięcio minutowy "The Gates of Lust and Hatred".  
Wrota o których mówiliśmy, mają być wrotami pożądania i nienawiści... prowadzić do ludzkiego zwątpienia i zagubienia...

M:  ...tych brunatnych stron życia, negatywnych stanów psychicznych.


L: Dokładnie. Zwróć uwagę, że ten utwór jest wielowarstwowy, skomplikowany i cały czas coś się w nim zmienia, nie tylko tempa, ale też kolejne elementy gitarowych zagrań. Zdaje się on pulsować niczym umierająca gwiazda, albo właśnie przewód jelita stworzenia trawiącego swoją świeżo pochłoniętą ofiarę.

M:  Albo jest po prostu sinusoidą, jak życie każdego człowieka. Raz dobrze, raz źle. Jest jak pogoda: Słońce i deszcz, lub (wracając do tematu człowieka) jak... choroba afektywna dwubiegunowa, o której ostatnio czytałem: raz stan depresji, raz euforii.

L: To ciekawe co mówisz, nigdy bym takiej gęstej, brudnej z pozoru muzyki nie odebrał w taki sposób. Najwyraźniej jest to dowód na to, że każdy na swój indywidualny sposób może odbierać tę samą muzykę i słyszeć w niej coś innego, często nawet to, co sam chce usłyszeć.

M:  Masz rację, dlatego pewnie jest tak dużo różnych gatunków, a w nich stylów, aż wreszcie: jest tak dużo różnych recenzji tego samego materiału.

L: Prawda. Szkoda tylko, że niektórzy innego zdania jakoś nie trawią i się ciskają. Ale wracając do płyty: Niewiele dłuższy jest kolejny numer, czyli "Celestial Bodies". Co sądzisz o nim? Nie wydaje Ci się troszkę inny od poprzedniego? Powiedzmy bardziej energetyczny, przebojowy, mimo, że wciąż jest dość wolny, duszny, trochę doomowy?  

M: Owszem, jest w nim energia ze starego rocka, coś na czym zbudowano, jeśli można tak powiedzieć, stoner i jednocześnie, jest właśnie ta domieszka doomu która jest czymś, zupełnie innym, jakby dodatkowym środkiem ciężkości.

L:  Masz na myśli ducha lat 70... tę siłę, która potrafiła burzyć i budować...

M:  Tak, to prawda. Ten duch to fundament, na którym SWG buduje siebie: swój własny budynek, z doomową elewacją i rockowym wykończeniem wnętrz.

L: To ciekawe, że chłopaki potrafią tę dawną, już mogłoby się wymarłą energię, wydobyć na nowo i podać w tak przekonujący sposób. Chciałbym żyć w takim wnętrzu, a Ty?

M: [Głębokie zastanowienie] Tak, myślę, że takie wnętrze dobrze by na mnie działało.

L:  Zdaje się, że na chwilę odbiegniemy od tematu płyty. Co masz teraz na myśli?

M: Gdybym żył we wnętrzu rockowego ducha lat 70tych, to może miałbym inne spojrzenie na wszystko? Czasem wydaje mi się, że było wtedy w ludziach coś niezwykłego, zarówno w państwach typu Wielka Brytania, jak i Polska czy, wówczas, w Czechosłowacji... Nie mówię, że teraz jest źle, bo zaraz wyjdę na jakiegoś zgreda, a przecież urodziłem się w 1994 roku i lata 70 znam z tego, co po nich zostało...

L: Masz na myśli to, że nie byłoby takie prostolinijne i zamknięte, jak jest w czasach obecnych? Sugerujesz, że chłopakom mimo, że nie jest ich granie bezpośrednim przeniesieniem tamtych emocji i stylistyki, odnalazło by się w tamtych czasach. Ja również nie miałem okazji żyć w tamtych czasach, ale muzyczne odkrycia, filmowe odzwierciedlenia, czy nawet opowieści rodziców, a zwłaszcza takie muzyczne powroty do patentów tamtych lat przenoszą do tej muzyki coś więcej.

M: Myślę, że mogłoby się odnaleźć w tamtych czasach, z tym, że niektóre elementy ich muzyki są już wynikiem ewolucji lat 70 w czasy współczesne, mijając po drodze 80te i 90te.
I owszem, masz rację. Obaj znamy tamten okres z tych samych źródeł i mamy podobne zdanie. Wracając jednak do tematu płyty: chciałbym tylko wspomnieć, że w utworze numer dwa, czyli "Ennocturned", czuję właśnie te lata 70: w tym riffie. Należy jednak pamiętać, że ten sam utwór nosi znamiona cięższej muzyki, z późniejszego okresu.





L: To prawda. Wydaję mi się, że właśnie dlatego ta muzyka niesie w sobie tak ogromny ładunek emocjonalny ponieważ zawiera w sobie wszystko to, co najlepsze z lat kiedy jeszcze tworzyło się muzykę. Jednocześnie ten album nie jest tylko kopią tego, co było. Próbuje on podążać własną scieżką.



M: Zgadzam się. Może to porównanie zabrzmi głupio... ale są złodziejami jakiegoś dobra, którzy idąc właśnie własną ścieżką, przenoszą to w inne miejsce, w którym czerpią z tego dobra same korzyści. Tak, jakby okradli bank i zainwestowali te pieniądze w coś niezwykłego, co razem przynosi zyski.

L: Został nam jeszcze jeden utwór - "Lid Curtain". Jest on najwolniejszy i moim zdaniem najciekawszy na płycie. Penetrujący jeszcze mocniej doomowe inkilnacje i nisko strojone, przytłaczające klimatyczne riffy. Atmosfera jest niespokojna przez to, że jest też łagodniejszy, bardziej chłodny...

M: Tak, trochę jakby czuło się niepokój przed skradającym się złem. Faktycznie, ma najciekawszy klimat, jest niesamowicie rozbudowany, ma moc która wciska do ziemi i każe... nadstawiać ucha tym, którzy idą tymi schodami. Wtedy można rozumieć to jeszcze  inaczej: schodzimy w dół, bo trzeba, ale wiemy, że tam coś na nas czeka, ale nie mamy do końca pewności, co nas tam spotka,
a mamy złe przeczucia... a w dodatku z każdym stopniem niepewność rośnie w towarzystwie strachu i zimnego potu...

L: Istotnie jest tak jak mówisz. Nie masz wrażenia, że ta muzyka jest trochę jakby wyjęta z jakiegoś filmu grozy, w którym napięcie buduje się tylko tym, co nas otacza i tak naprawdę do samego końca nie wiemy co spotka bohatera? Zwłaszcza, że urwanie jakby w połowie tego utworu, wieńczące płyty jakby nie przynosi rozwiązania? Mówi, czekaj na dalszy ciąg podróży?

M: Masz rację. Zwłaszcza, odnosząc się do tej podróży i braku odpowiedzi: schody na okładce wydają się nie mieć końca. Tak więc,  idziemy i idziemy, mając wrażenie, że nie nigdzie dojdziemy i jak okazuje się na końcu płyty: samemu należy sobie odpowiedzieć, co znalazło się na końcu schodów. To przypomina mi motyw zawartości walizki w filmie "Pulp Fiction" Quentina Tarantino.
Tam też nie wiemy, co jest w walizce i w samym filmie odpowiedź nie pada. Sami musimy ja znaleźć. Może nawet właśnie w sobie?


L: Może mają też symbolizować to, o czym opowiadał Michał Mezger. Ich szukanie tożsamości stylistycznej i takiej, która wyróżni ich spośród wielu podobnych. Tak, walizka Tarantina to dobre skojarzenie. W środku jest ukryte coś co olśniewa, przytłacza nieznanym i pożądanym. Dochodzimy jednak do końca i do dwóch niezwykle istotnych spraw. Polskie teksty i brzmienie. W tego typu muzie unika się polskich tekstów, a jednak tutaj one są. Osobiście nie do końca rozróżniam słów, ale niezwykłe wydaje mi się też to, że tytuły numerów są w języku angielskim, a nagle tekst jest po polsku. To bardzo oryginalne zagranie. Nie uważasz?



M: Tak, myślę, że to ma być taki element zaskoczenia. Dziś większość polskich kapel tworzy po angielsku, a tu mamy angielskie tytuły i polską treść. Może to być dowód na to, że SWG nie chce płynąć z mainstreamem, być kapelą powszechnie znaną, pojawiającą się w mediach, znaczy mam na myśli media w sensie pejoratywnym: bycie celebrytą, gwiazdą z pierwszych stron gazet, udzielanie dziwnych wywiadów, obnażanie prywatności itd. 



L: Może być jednak utrudnieniem dla tych, którzy polskiego nie znają, a trafią na muzykę SWG. To za granicą zwłaszcza, takiej muzy się wydaje na pęczki i słucha, u nas to wciąż zjawisko raczkujące.
Masz rację, otoczka tej tajemniczości i nieznanego również z ich strony mocno uwypukla grozę i oryginalność tego materiału.

M: Racja. Z drugiej jednak strony, osobiście uważam, że polskiego słuchacza mozemy sobie wychować. Ostatnio poznałem pewną dziewczynę, która jako kolejna osoba z rzędu twierdzi, że nie ma dobrej polskiej muzyki. Woli te ameryaknskie, czy ogólnie zagraniczne. Nasuwa się pytanie, dlaczego młodzi ludzie tak myślą? Dlaczego nie znamy rodzimych wykonawców? Dlaczego polska muzyka w polskim państwie nie ma siły przebicia, a muzyka pochodząca z zagranicy trafia do nas jak prawidłowo zaadresowany list?



L:  Mnie bardziej boli to jak sami muzycy mówią, że po polsku się pisać nie da. A jednak są dowody na to, że się dać da, tylko się nie chce albo ulega się pewnemu typowi mainstreamu i globalizacji językowej...



M: Tak, zgadzam się w pełni z tą tezą.



L: ... a większość rodzimych wykonawców, tych radiowych i na siłę lansowanych to co tu dużo kryć żenada jest, taka do spuszczenia w klozecie. A nawet nie, w obawie, że jeszcze się skubany zapcha i potem trzeba będzie przetykać...


M: Racja. Myślę ponadto, że (to też jest wada naszej rzeczywistości postawionej w świetle lat 70tych), za szybko chcemy osiągnąć sukces. Jesteśmy nauczeni tego, że wszystko mamy od ręki, że sukces i trafienie do zagranicznych słuchaczy to proces, a nie pstryknięcie palcami. Mamy co prawda internet i kontakt z człowiekiem z drugiego końca globu nie jest problemem, ale musimy być zaraz ekspansywni jak duże wojsko?


L: Chyba nie. A jednak podobny problem dotyczy też innych krajów i ich muzyki. Nie liczne niemieckie, skandynawskie czy brazylijskie grupy tworzą przecież w rodzimych językach.

M: Czy nie lepiej jest mieć własną, zaufaną publiczność u siebie? Nie brakuje przecież wśród nas ludzi inteligentnych, z otwartymi głowami. Jeśli będziemy właśnie w nich celować, tych "swojaków" to osiągniemy wiele, zapiszemy sie trwale w ich pamięci, a potem, kto wie, może trafimy do przyszłych pokoleń...


L:  Przyszłe pokolenia zapewne uważnym okiem i uchem, spojrzą na brzmienie. A to jest naprawdę wyśmienite...

M: Prawda.  


L: Jan Galbas stworzył według mnie coś wybitnego dla chłopaków. Potężnego i gęstego, przytłaczającego w atmosferze a jednocześnie przyjemnego i przebojowego. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kradnie duszę...

M: Zdecydowanie słychać duże doświadczenie w temacie takich brzmień. Słychać też, że wykonał kawał solidnej roboty. 

L: Czas zatem na podsumowanie. Dla mnie jest to bardzo dobra, spójna i klimatyczna płyta, której siłą jest świetne brzmienie i intrygujący zabieg z tekstami. Fantastycznie łączy się ona z grafiką Shiiny, wprawia w posępny nastrój, ale jednocześnie napawa optymizmem, że poza tą grozą jest coś więcej. Płyty słucha się bardzo przyjemnie. Nie ma na niej dłużyzn, nie jest też rozciągnięta, a przecież jest krótka. Nieco ponad półgodziny to mało, a jednocześnie swobodnie wystarcza do pełnej satysfakcji. Bez zawahania daję pełną epkową ocenę: 5/5, a Ty Marcinie?

M: Lubię materiał, który jest spójny i niezbyt długi, przy czym w krótkim czasie jest wyczerpujący. Ta płyta właśnie taka jest. I prawdę mówiąc, rzadko zdarza się, żeby oprawa graficzna płyty była tak ściśle związana z treścią materiału. Zgadzam się więc z Twoją oceną i bezapelacyjnie przyznaję taką samą. Nic dodać i nic ująć. Życzę też zespołowi dalszych sukcesów.

L: I tym sposobem doszliśmy do końca. Wbijajcie na koncerty SWG, kupujcie płytę i słuchajcie, zaprawdę powiadam Wam, że płyta i zespół są warte Waszego czasu i uszu.



                     Jedyny na płycie utwór z tekstem w pełni po angielsku

5 komentarzy:

  1. ciekawa koncepcja recenzji ale nieco za długa i za dużo w niej dygresji. nadaje się raczej do puszczenia jako audycja w radiu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiemy, że trochę długie i dygresyjne, ale to się może zmieni następnym razem, to był taki pierwszy raz w ten sposób więc trzeba nam to wybaczyć. Fajnie jednaj, że się podoba koncepcja. A co do radia, to cóż może kiedyś się uda zrobić podobną audycję, ale na dzień dzisiejszy nie jest to jeszcze możliwe. :)

      Usuń
  2. A ja się z przedmówcą nie zgadzam, mnie sie własnie taka koncepcja dygresyjna podobała. w ten sposób czytający nigdy nie wie w jakim kierunku dalej rozmowa wykiełkuje. :)

    OdpowiedzUsuń