W dwudziestej czwartej odsłonie Weekendu Węgierskiego i ósmej poświęconej Thy Catafalque przyjrzymy się najnowszej, szóstej płycie studyjnej formacji Tamasa Katai. Oczywiście, do wcześniejszej płyty "Rengeteg" oraz obszernego "historycznego" splitu z zeszłego roku wrócimy, ale premiera nowej płyty to doskonała okazja, by skoczyć nieco w przyszłość, czyli w tym wypadku do czasu obecnego. Patrząc na tytuł po raz pierwszy spolszczyłem go sobie na "Z gór" i niewiele się pomyliłem, bowiem odnosi się on do najwyższego szczyt pasma Cuillin i wyspy Skye - Sgurr Alasdair, który znajduje się w Szkocji...
Szczyt wznosi się na wysokość 992 metrów nad poziom morza. Po raz pierwszy został zdobyty przez szeryfa Alexandra Nicholsona w 1873 roku. Obecna nazwa nadana została na jego cześć. Wcześniej szczyt nazywano Sgurr Biorach. Świetna okładka zdaje się nawet do tematyki górskiej trochę nawiązywać. W przeszłości grafiki zdobiące płyty Thy Catafalque już były bardzo udane, ale najnowsza jest naprawdę zaskakująca. Minimalistyczna, z pozoru kompletnie nie pasująca do muzyki Tamasa, ale jednocześnie jak zwykle pełna znaczeń. W dodatku znakomicie została ułożona jeśli chodzi o liternictwo i jego środkową błękitną część. Trzy trójkąty obrazujące szczyty górskie, podzielone na jeszcze mniejsze trójkąty (i romby) wpisane w skomplikowany falisty wzór przypominający rozchodzące się w eterze fale dźwięku, jak również linie papilarne. Góry zdają się też nawiązywać do egipskich piramid, a środkowa szczególnie zdaje się z kolei nawiązywać do Oka Opatrzności. Razem stanowią coś w rodzaju zobrazowania ludzkich problemów i przeciwności - naszych małych i dużych sukcesów - nazywanych czasami szczytami. Sprawdźmy jak wygląda wyprawa na szczyt według Tamasa w propozycjach dźwiękowych.
Złożyło się na nią dziewięć kompozycji, z czego cztery to utwory instrumentalne, a dwie (początkowa i końcowa) to króciutkie zaledwie kilkusekundowe klamry. Do nagrania płyty Tamas jak zwykle zaprosił gości, w tym stałych współpracowników. Ponownie usłyszymy Balázsa Hermanna, Zoltána Kónya oraz Viktórię Vargę. Dodatkowo zaprosił do współpracy greckiego skrzypka Dimitrisa Papageorgiou oraz węgierską sopranistkę Ágnes Sipos. Najnowszy album swoją premierę miał 16 października i wyszedł w limitowanej liczbie 1500 sztuk. "Sgùrr" otwiera dziewiętnastosekundowy "Zúgó" (co można by przetłumaczyć jako "Katarakta" lub bardziej z poetycka "Bystrza"). Jest to jedynie narracja wprowadzająca do instrumentalnego "Alföldi kozmosz" ("Kosmiczne połoniny") w którym akustyczna, ale szybka gitara łączy się z pędzącą (trochę zbyt) mechaniczną perkusją i melodią skrzypiec, w tle zaś pobrzmiewają delikatne klawisze. To, co słychać już na samym początku to duża lekkość tego numeru, której znacznie bliżej do post rockowej ekspresji aniżeli do black metalowych i awangardowych korzeni.
Ponad piętnastominutowy "Oldódó formák a halál titokzatos birodalmában", który można przetłumaczyć w trochę hipertroficzny i pachnący naszą polską Comą pompatyczne "Rozpuszczalne Formy Tajemniczego Królestwa Śmierci". Tu jest znacznie szybciej, jeszcze bardziej melodyjnie i bardziej w duchu poprzednich dokonań Thy Catafalque, ale wciąż w łagodniejszej (nieco jakby przytłumionej) post rockowej stylistyce. Góry jak wiadomo są bardzo zdradliwe, jednych do siebie dopuszczają, a innych zabierają za nim nawet pomyślą o szczycie lub nawet jeśli go już zdobyli, często na zejście z niego nie ma już co liczyć. Dobierać trzeba je mądrze i zawsze mieć świadomość, że może nigdy nie uda się już z niego zejść, a nawet jeśli, to z hukiem i z dramatycznym skutkiem. Doskonale wiedzą o tym alpiniści i ludzie sukcesu - bo ten nigdy nie trwa wiecznie. Prawdopodobnie też o tym jest ten utwór, co dowodzi także eteryczne brzmienie, z lekka unoszące się w przestrzeni jak gdyby miało obrazować lot ku otchłani, ku śmierci. W połowie następuje nawet świetne, mroczne i ciężkie shoegaze'owe rozwinięcie obrazujące ulotność naszej ludzkiej formy, które z kolei przechodzi w łagodny, wietrzny i wyciszający trochę ambientowy fragment mogący sugerować, że tam gdzie jest śmierć jest też nadzieja na narodziny czegoś nowego. To z kolei fantastycznie łączy się z dwoma kolejnymi instrumentalnymi kompozycjami. Kolejne, finałowe przyspieszenie to z kolei jak sądzę próba pogodzenia się z nieuchronnym losem, jak również wyrwania z zaciśniętej pięści Śmierci.
"A hajnal kék kapuja" ("Błekitne wrota świtu") oraz "Élő lény" ("Żywe istoty") - bo o tych utworach była mowa kontynuują wątek z poprzedniej rozbudowanej kompozycji. Ten pierwszy otwiera gitarowy riff, który płynnie przechodzi w łagodną ambientową formę. Świt w górach to wielkie widowisko, który można przyrównać do narodzin. Dzieje się tak niezależnie od pory roku - to cud natury, w którym nieśmiałe promienie słońca i rozjaśniające się niebo przywodzi na myśl kwilenie dziecka. Zupełnie inny, bo szybszy i gitarowy jest utwór piąty. Skojarzyć się może z "Right Here Right Now" Fat Boy Slim, w którym obserwujemy ewolucję. Tu jest podobnie - pędząca melodia sprawia wrażenie uczestniczenia w walce z życiem i zmianami jakie napotykamy w naszym otoczeniu - tak politycznych, społecznych, kulturowych, biologicznych jak i jednostkowych. Może to być walka wielu ludzi, jak również właśnie pojedynczej jednostki. Owe żywe istoty chcą żyć i dążą do wejścia na szczyt - niezależnie jaki by on nie był. Do tego świetne nawiązanie do blackowych korzeni Thy Catafalque. Skoro o korzeniach mowa to blackowe elementy przeważają w "Jura". To właśnie wtedy nastąpił rozpad superkontynentu Pangea, pojawiają się płytkie morza, zmienia się klimat i rodzi się nowe życie, które z czasem zastąpi poprzednie formy. Traktować go jednak należy go jako miniaturowy wstęp do monumentalnego, kapitalnego szesnastominutowego "Sgùrr eilde mòr", który kapitalnie łączy blackowe brzmienia z riffem jakiego nie powstydziliby się żadni thrashowi gitarzyści. Pod względem stylistycznym bardzo tutaj blisko do brytyjskiego Fen, który jak sądzę Tamasowi (choćby z faktu zamieszkiwania w Brytanii) bynajmniej nie jest obcy. Mamy tutaj mroczną, duszną atmosferę i podniosłe wręcz doomowe tempo. Nad górami zapada noc, zaczyna pokrywać ją gęsta i nieprzyjazna mgła, wypełzają demony i nocne zwierzęta, a na nieostrożnych wędrowców znów czeka niechybna śmierć. Zaś dark ambientowa końcówka wyrwana z jakiegoś horroru zdaje się taką interpretację tylko potwierdzać. Brawo!
Płytę kończy "Keringő" ("Walc") oraz trochę niepotrzebne dwudziestosześcio sekundowe outro, również zatytułowane "Zúgó" (składające się jedynie z krótkiego operowego śpiewu). Walc z kolei początku jest oparty na deszczowym, kołysankowym rytmie cymbałków i pianina. Requiem dla tych, którzy zginęli w górach? W drodze do swojego sukcesu lub próbujących zejść z piedestału na który ciężko (lub nie) pracowali? Już po chwili jednak znów wchodzi ostrzejsza gitara i perkusja - to taka uwertura wieńcząca cały album, podsumowująca całość. Kamera odjeżdża w górę, oddala się i zostawia w oddali przegranych i wygranych w walce z życiem. Dobre zakończenie, choć jakby skończyło się "Sgùrr eilde mòr" to efekt byłby jeszcze lepszy i potężniejszy.
Tamas Katai na najnowszym albumie swojego Thy Catafalque nie stworzył niczego nowego, ale na pewno nagrał bardzo ciekawy album nawiązujący zarówno do wcześniejszych dokonań, jak i do dźwięków na jakie otworzył się w ostatnim czasie. Miejscami pod względem kompozycyjnym jest trochę niespójnie, ale już pod względem brzmienia jest bardzo przejrzyście. Nie jest to jednak płyta, która przypadnie do gustu tym, którzy z twórczością Katai nie są obeznani. Ponownie sięga się tutaj po tematy filozoficzne - wędrówkę dusz, przemyślenia nad losem i wartościami po jakie sięgamy i jakimi się kierujemy. Ponownie też nie jest to muzyka łatwa, ale jednocześnie najbardziej przystępna z wszystkich dotychczasowych. Jeśli jesteście fanami twórczości Tamasa nie powinniście czuć się zawiedzeni, jeśli jednak nie, to dając jej szansę być może przełamiecie się do zapoznania z wcześniejszymi płytami w jego dyskografii. Mi bowiem, "Sgùrr" bardzo przypadł do gustu. Polecam! Ocena: 9/10
Ponad piętnastominutowy "Oldódó formák a halál titokzatos birodalmában", który można przetłumaczyć w trochę hipertroficzny i pachnący naszą polską Comą pompatyczne "Rozpuszczalne Formy Tajemniczego Królestwa Śmierci". Tu jest znacznie szybciej, jeszcze bardziej melodyjnie i bardziej w duchu poprzednich dokonań Thy Catafalque, ale wciąż w łagodniejszej (nieco jakby przytłumionej) post rockowej stylistyce. Góry jak wiadomo są bardzo zdradliwe, jednych do siebie dopuszczają, a innych zabierają za nim nawet pomyślą o szczycie lub nawet jeśli go już zdobyli, często na zejście z niego nie ma już co liczyć. Dobierać trzeba je mądrze i zawsze mieć świadomość, że może nigdy nie uda się już z niego zejść, a nawet jeśli, to z hukiem i z dramatycznym skutkiem. Doskonale wiedzą o tym alpiniści i ludzie sukcesu - bo ten nigdy nie trwa wiecznie. Prawdopodobnie też o tym jest ten utwór, co dowodzi także eteryczne brzmienie, z lekka unoszące się w przestrzeni jak gdyby miało obrazować lot ku otchłani, ku śmierci. W połowie następuje nawet świetne, mroczne i ciężkie shoegaze'owe rozwinięcie obrazujące ulotność naszej ludzkiej formy, które z kolei przechodzi w łagodny, wietrzny i wyciszający trochę ambientowy fragment mogący sugerować, że tam gdzie jest śmierć jest też nadzieja na narodziny czegoś nowego. To z kolei fantastycznie łączy się z dwoma kolejnymi instrumentalnymi kompozycjami. Kolejne, finałowe przyspieszenie to z kolei jak sądzę próba pogodzenia się z nieuchronnym losem, jak również wyrwania z zaciśniętej pięści Śmierci.
"A hajnal kék kapuja" ("Błekitne wrota świtu") oraz "Élő lény" ("Żywe istoty") - bo o tych utworach była mowa kontynuują wątek z poprzedniej rozbudowanej kompozycji. Ten pierwszy otwiera gitarowy riff, który płynnie przechodzi w łagodną ambientową formę. Świt w górach to wielkie widowisko, który można przyrównać do narodzin. Dzieje się tak niezależnie od pory roku - to cud natury, w którym nieśmiałe promienie słońca i rozjaśniające się niebo przywodzi na myśl kwilenie dziecka. Zupełnie inny, bo szybszy i gitarowy jest utwór piąty. Skojarzyć się może z "Right Here Right Now" Fat Boy Slim, w którym obserwujemy ewolucję. Tu jest podobnie - pędząca melodia sprawia wrażenie uczestniczenia w walce z życiem i zmianami jakie napotykamy w naszym otoczeniu - tak politycznych, społecznych, kulturowych, biologicznych jak i jednostkowych. Może to być walka wielu ludzi, jak również właśnie pojedynczej jednostki. Owe żywe istoty chcą żyć i dążą do wejścia na szczyt - niezależnie jaki by on nie był. Do tego świetne nawiązanie do blackowych korzeni Thy Catafalque. Skoro o korzeniach mowa to blackowe elementy przeważają w "Jura". To właśnie wtedy nastąpił rozpad superkontynentu Pangea, pojawiają się płytkie morza, zmienia się klimat i rodzi się nowe życie, które z czasem zastąpi poprzednie formy. Traktować go jednak należy go jako miniaturowy wstęp do monumentalnego, kapitalnego szesnastominutowego "Sgùrr eilde mòr", który kapitalnie łączy blackowe brzmienia z riffem jakiego nie powstydziliby się żadni thrashowi gitarzyści. Pod względem stylistycznym bardzo tutaj blisko do brytyjskiego Fen, który jak sądzę Tamasowi (choćby z faktu zamieszkiwania w Brytanii) bynajmniej nie jest obcy. Mamy tutaj mroczną, duszną atmosferę i podniosłe wręcz doomowe tempo. Nad górami zapada noc, zaczyna pokrywać ją gęsta i nieprzyjazna mgła, wypełzają demony i nocne zwierzęta, a na nieostrożnych wędrowców znów czeka niechybna śmierć. Zaś dark ambientowa końcówka wyrwana z jakiegoś horroru zdaje się taką interpretację tylko potwierdzać. Brawo!
Płytę kończy "Keringő" ("Walc") oraz trochę niepotrzebne dwudziestosześcio sekundowe outro, również zatytułowane "Zúgó" (składające się jedynie z krótkiego operowego śpiewu). Walc z kolei początku jest oparty na deszczowym, kołysankowym rytmie cymbałków i pianina. Requiem dla tych, którzy zginęli w górach? W drodze do swojego sukcesu lub próbujących zejść z piedestału na który ciężko (lub nie) pracowali? Już po chwili jednak znów wchodzi ostrzejsza gitara i perkusja - to taka uwertura wieńcząca cały album, podsumowująca całość. Kamera odjeżdża w górę, oddala się i zostawia w oddali przegranych i wygranych w walce z życiem. Dobre zakończenie, choć jakby skończyło się "Sgùrr eilde mòr" to efekt byłby jeszcze lepszy i potężniejszy.
Tamas Katai na najnowszym albumie swojego Thy Catafalque nie stworzył niczego nowego, ale na pewno nagrał bardzo ciekawy album nawiązujący zarówno do wcześniejszych dokonań, jak i do dźwięków na jakie otworzył się w ostatnim czasie. Miejscami pod względem kompozycyjnym jest trochę niespójnie, ale już pod względem brzmienia jest bardzo przejrzyście. Nie jest to jednak płyta, która przypadnie do gustu tym, którzy z twórczością Katai nie są obeznani. Ponownie sięga się tutaj po tematy filozoficzne - wędrówkę dusz, przemyślenia nad losem i wartościami po jakie sięgamy i jakimi się kierujemy. Ponownie też nie jest to muzyka łatwa, ale jednocześnie najbardziej przystępna z wszystkich dotychczasowych. Jeśli jesteście fanami twórczości Tamasa nie powinniście czuć się zawiedzeni, jeśli jednak nie, to dając jej szansę być może przełamiecie się do zapoznania z wcześniejszymi płytami w jego dyskografii. Mi bowiem, "Sgùrr" bardzo przypadł do gustu. Polecam! Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz