W kolejnym pięćdziesiątym dziewiątym już "WNSie" zawitamy ponownie do doomowej części Włoch oraz odwiedzimy starych znajomych z Australii. Bretus, o którym pisaliśmy i z którym rozmawialiśmy na początku tego roku wydał jakiś czas temu split z Black Capricorn, a z kolei Elm Street przypomniał o sobie trzy utworową epką. Zapinamy pasy i wyruszamy!
1. Elm Street -Heart Racer EP (2015)
Po udanym debiucie z 2011 roku i serii udanych koncertów o tej grupie trochę przycichło. Po czterech latach przypomnieli o sobie wydając w maju tego roku epkę, która podobno zapowiada nowy materiał. To, co zwraca uwagę patrząc na okładkę to fakt, że nie ma na niej szalonego truposza, i logo jest jakieś takie inne. Czy to wciąż ten sam australijski Elm Street?
Jak najbardziej. Na początek, przebojowy kawałek tytułowy, który został mocno osadzony w latach 80 i stylistyce, którą ostatnio można było usłyszeć w "King Fury". Słychać w nim to, co najlepsze z tamtego okresu i oczywiście w heavy metalu. Nie ma tu niczego odkrywczego, ale numer i tak potrafi porwać i sprawić, że się uśmiechamy szerokim bananem, choć może nie aż tak jak przy "True Survivor" z Davidem Hasselhoffem. Zresztą nawet okładka epki zdradza fascynację tym niewątpliwie uroczym filmem krótkometrażowym. Równie udany jest jeszcze szybszy "Next in Line". Przyznam się szczerze, że z klasycznego thrashu wyrosłem już dawno, ale z nowych zespołów, które sprawnie technicznie i z sentymentalnym zacięciem, odświeżają stylistykę korzystając z nowoczesnych technik i młodzieńczego zapału i miłości do gatunku Elm Street nadal należy do grupy najbardziej interesujących. Nawiązania do Megadeth, Savatage czy Iron Maiden zawsze też są w cenie, a tutaj idealnie udało się połączyć skrajnie wydawałoby się różne odmiany heavy metalu w jedną dość zgrabną całość. Trzecim i zarazem finałowym kawałkiem jest z kolei "Will It Take A Lifetime?". To naprawdę jest zespół współczesny? Przecież to brzmi zupełnie jakby było nagrane w tamtym czasie! Tylko brzmi nieco czyściej i odrobinę nowocześniej.
Niespełna kwadrans wystarcza, by pokazać, że thrash metal ma się dobrze. Elm Street podobało mi się przy okazji "Barbed Wire Metal" i podoba się teraz. Zwolennicy nowych zespołów grających klasyczny heavy i thrash metal, w tym także długowłosych Australijczyków na pewno nie będą zawiedzeni i będą się doskonale bawić. Pozostaje czekać na drugi pełnometrażowy album i oby nie trwało to kolejne, długie cztery lata! Ocena: 5/5
2. Black Capricorn/Bretus - The Hound of Harbinger God/The Haunter of the Dark (2015)
Limitowany do trzystu sztuk siedmiocalowy winyl ze splitem dwóch włoskich doomowych grup, które wypłynęły na fali odżywania grania pod lata 70te, a ostatnio zdobywających coraz większą popularność, składa się z zaledwie dwóch numerów. Z jednej strony to mało, z drugiej wystarczająco, by w pełni zabrać każdemu słuchaczowi kilkanaście minut z życia i ponownie skierować do świata Lovecrafta.
Strona A to utwór Bretusa "The Haunter of the Dark". Burza, złowrogie dzwony i ciężki riff wyrwany z lat 70, posępne, kapitalne surowe brzmienie, masywne solówki oraz duszny klimat doom metalu w stylistyce Candlemass czy Solitude Aeternus. Jeśli podobał Wam się album "The Shadow Over Innsmouth" tym utworem również będziecie zachwyceni. Tutaj Bretus naprawdę w pełni rozwija skrzydła. Znakomity kawałek. Na stronie B czeka nas zaś utwór Black Capricorn, czyli "The Hound of Harringer God". Wejście przypomina to, co drzewiej tworzył Reverend Bizarre. Bardzo wolne, duszne tempo i gęste nisko strojone riffy. Gdy poprzednim razem pisałem o tej grupie, nie byłem porażony, ale miało w sobie to granie coś przyciągającego - tym utworem udowadniają, że Black Capricorn to zespół na który warto zwrócić uwagę.
Dwie różne, choć poruszające się po tych samych rejonach grupy i dwa potężne doomowe kawałki w najlepszym stylu - zagrane z wyczuciem, klasycznie i jednocześnie bardzo świeżo. Trochę smutno się robi gdy oba już się kończą, bo pamiętając na przykład split Black Rainbows z Farflungiem potrafię wyobrazić sobie jeszcze przynajmniej po jednej kompozycji od każdej. Tak jednak nie jest, pozostaje zapętlenie. Włosi udowadniają tutaj, że doom wciąż jest żywy, a sami nie tylko doskonale czują te klimaty, ale także potrafią nimi zachwycić tak jak kiedyś zachwycali twórcy tego gatunku, począwszy od zamierzchłych czasów Black Sabbath. Ocena: 5/5
Po udanym debiucie z 2011 roku i serii udanych koncertów o tej grupie trochę przycichło. Po czterech latach przypomnieli o sobie wydając w maju tego roku epkę, która podobno zapowiada nowy materiał. To, co zwraca uwagę patrząc na okładkę to fakt, że nie ma na niej szalonego truposza, i logo jest jakieś takie inne. Czy to wciąż ten sam australijski Elm Street?
Jak najbardziej. Na początek, przebojowy kawałek tytułowy, który został mocno osadzony w latach 80 i stylistyce, którą ostatnio można było usłyszeć w "King Fury". Słychać w nim to, co najlepsze z tamtego okresu i oczywiście w heavy metalu. Nie ma tu niczego odkrywczego, ale numer i tak potrafi porwać i sprawić, że się uśmiechamy szerokim bananem, choć może nie aż tak jak przy "True Survivor" z Davidem Hasselhoffem. Zresztą nawet okładka epki zdradza fascynację tym niewątpliwie uroczym filmem krótkometrażowym. Równie udany jest jeszcze szybszy "Next in Line". Przyznam się szczerze, że z klasycznego thrashu wyrosłem już dawno, ale z nowych zespołów, które sprawnie technicznie i z sentymentalnym zacięciem, odświeżają stylistykę korzystając z nowoczesnych technik i młodzieńczego zapału i miłości do gatunku Elm Street nadal należy do grupy najbardziej interesujących. Nawiązania do Megadeth, Savatage czy Iron Maiden zawsze też są w cenie, a tutaj idealnie udało się połączyć skrajnie wydawałoby się różne odmiany heavy metalu w jedną dość zgrabną całość. Trzecim i zarazem finałowym kawałkiem jest z kolei "Will It Take A Lifetime?". To naprawdę jest zespół współczesny? Przecież to brzmi zupełnie jakby było nagrane w tamtym czasie! Tylko brzmi nieco czyściej i odrobinę nowocześniej.
Niespełna kwadrans wystarcza, by pokazać, że thrash metal ma się dobrze. Elm Street podobało mi się przy okazji "Barbed Wire Metal" i podoba się teraz. Zwolennicy nowych zespołów grających klasyczny heavy i thrash metal, w tym także długowłosych Australijczyków na pewno nie będą zawiedzeni i będą się doskonale bawić. Pozostaje czekać na drugi pełnometrażowy album i oby nie trwało to kolejne, długie cztery lata! Ocena: 5/5
2. Black Capricorn/Bretus - The Hound of Harbinger God/The Haunter of the Dark (2015)
Limitowany do trzystu sztuk siedmiocalowy winyl ze splitem dwóch włoskich doomowych grup, które wypłynęły na fali odżywania grania pod lata 70te, a ostatnio zdobywających coraz większą popularność, składa się z zaledwie dwóch numerów. Z jednej strony to mało, z drugiej wystarczająco, by w pełni zabrać każdemu słuchaczowi kilkanaście minut z życia i ponownie skierować do świata Lovecrafta.
Strona A to utwór Bretusa "The Haunter of the Dark". Burza, złowrogie dzwony i ciężki riff wyrwany z lat 70, posępne, kapitalne surowe brzmienie, masywne solówki oraz duszny klimat doom metalu w stylistyce Candlemass czy Solitude Aeternus. Jeśli podobał Wam się album "The Shadow Over Innsmouth" tym utworem również będziecie zachwyceni. Tutaj Bretus naprawdę w pełni rozwija skrzydła. Znakomity kawałek. Na stronie B czeka nas zaś utwór Black Capricorn, czyli "The Hound of Harringer God". Wejście przypomina to, co drzewiej tworzył Reverend Bizarre. Bardzo wolne, duszne tempo i gęste nisko strojone riffy. Gdy poprzednim razem pisałem o tej grupie, nie byłem porażony, ale miało w sobie to granie coś przyciągającego - tym utworem udowadniają, że Black Capricorn to zespół na który warto zwrócić uwagę.
Dwie różne, choć poruszające się po tych samych rejonach grupy i dwa potężne doomowe kawałki w najlepszym stylu - zagrane z wyczuciem, klasycznie i jednocześnie bardzo świeżo. Trochę smutno się robi gdy oba już się kończą, bo pamiętając na przykład split Black Rainbows z Farflungiem potrafię wyobrazić sobie jeszcze przynajmniej po jednej kompozycji od każdej. Tak jednak nie jest, pozostaje zapętlenie. Włosi udowadniają tutaj, że doom wciąż jest żywy, a sami nie tylko doskonale czują te klimaty, ale także potrafią nimi zachwycić tak jak kiedyś zachwycali twórcy tego gatunku, począwszy od zamierzchłych czasów Black Sabbath. Ocena: 5/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz