Dwunasty album studyjny grupy Spock's Beard i drugi z wokalistą i gitarzystą Tedem Leonardem znanym z Enchant pojawia się w zaledwie dwa lata po bardzo dobrym i zróznicowanym "Brief Nocturnes and Dreamless Sleep". Dla wielbicieli progresywnych dźwięków z całą pewnością będzie to uczta...
Na poprzednim albumie Ted Leonard wyraźnie się jeszcze docierał ze swoim nowym zespołem, starając się zachować swój charakterystyczny styl, a jednocześnie dopasować do formuły Spock's Beard tworząc nową jakość. Udało mu się to znakomicie, jednak dopiero na swoim drugim pokazuje, że czuje się tutaj w pełni swobodnie, a nawet, że potrafi śpiewać bardzo różnorodnie i odmiennie od tego do czego przyzwyczaił w Enchant. Pomaga mu w tym doskonale cały zespół, który tak dobrze nie brzmiał od lat i właśnie przeżywa swoją trzecią młodość.
"The Oblivion Particle" składa się z dziewięciu kompozycji oraz jednego bonusa, a otwiera znakomity "Tides of Time" napędzany klawiszami (wyrwanymi chyba z Deep Purple), wysuniętą na przód perkusją i basem. Mocniejsze fragmenty przenikają się tutaj z tymi odrobinę lżejszymi. Słychać tu ogromną swobodę i świeżość, mimo że Spock's Beard porusza się po ścieżce wytartej już niemal do granic możliwości. Nie ma w nim tez miejsca na nudę, bo cały czas coś się dzieje - weźmy choćby szybki gitarowy finał - po prostu rewelacja. Kapitalnie wypada "Minion", który z miejsca powinien skojarzyć się z "Carry On A Wayward Son" Kansas (później wymieszanym z wczesnym Dream Theater), a wszystko za sprawą początkowej partii wokalnej i bardzo podobnego wejścia instrumentalnego. O plagiacie nie ma mowy, ale duch tego kultowego utworu unosi się w nim w każdym dźwięku. To jeden z najciekawszych utworów w szeroko pojętej progresywie od dobrych paru lat. Tu także lawiruje się pomiędzy wolnymi tempami, rozbudowanymi i szybkimi partiami. Przywracająca wiarę w progresywny rock i metal perełka? Absolutnie! Po nim pojawia się "Hell's Not Enough", który dla odmiany zaczyna się usypiania czujności, czyli od akustycznej gitary i przypominających flet klawiszy. Po chwili jednak wszystko nabiera barw, ciepłych i stonowanych, ale zaskakujących płynnym przejściem do świetnego ostrego refrenu.
Znakomicie wypada również "Bennet Built a Time Machine", który fantastycznie łączy to, co w muzyce progresywnej najpiękniejsze i dosłownie przenosi w czasie, jednocześnie bardzo dobrym brzmieniem przypominając, że to współczesne granie. Odważne i pięknie zrealizowane, a przy tym jakże filmowo! Najpierw świetne klawiszowo-gitarowe intro z rozpędzającymi uderzeniami perkusji, znakomitym wokalem Leonarda. Kolejny faworyt, kolejny iście pięknisty numer - instrumentalny pasaż dosłownie wbija w fotel. Po nim pojawia się "Get Out While You Can". Fantastyczny, mroczny początek rozwija się powoli kroczącym tempem, ale kiedy już wybucha znów ma się wrażenie, że Spock's Beard tchnęło nowe życie w dawno gdzieś zasłyszane melodie. Warto też zwrócić uwagę na bardzo przebojowy ton całego utworu, nie powstydziliby się go najwięksi twórcy współczesnej alternatywy. O narzekaniu można też zapomnieć słuchając "A Better Way to Fly". Kapitalne, pokręcone wyrwane trochę z King Crimson wejście, przypominające z początku trochę klimatem muzykę Elliota Goldenthala z "Batman Forever". Do tego wszystkiego misterne budowanie napięcia, żonglowanie ciężkimi i efektownymi fragmentami i lżejszymi, wyciszającymi wstawionymi pomiędzy i następnym wbijającym w ziemię pasażem rozpostartym na klawiszowo-gitarowych popisach. Po prostu piękne!
Jeśli myślicie, że energii i pomysłów nie starczyło na resztę płyty, to się grubo mylicie. Następny w kolejce jest "The Center Line". Na początek pianino, po chwili dołącza do niego bas i bum! Mocne uderzenie i następuje kolejna znakomita fala pokręconych dźwięków z iście filmowym zacięciem. Ponownie słychać tutaj ogromny potencjał na przebój jakiegoś alternatywnego zespołu. Jednakże i tutaj można liczyć na liczne zmiany tempa i rozwinięcia podstawowego tematu - finałowy instrumentalny pasaż to po prostu miodzio! Płynne przejście do lżejszego, ale niepokojącego gitarowego wstępu, które już po chwili eksploduje w szybsze, ale utrzymane w średnich tempach rozwinięcie. "To Be Free Again" w żadnym wypadku nie odstaje od pozostałych, znów porywa za sobą w całości każdym dźwiękiem. Niesamowity klimat wyrwany gdzieś z najpiękniejszych lat rocka i metalu progresywnego, może z lat 70, a może już revivalu lat 80 i 90? Nie warto doszukiwać się dokładnego miejsca w czasie, bo Spock's Beard nie tylko w tym utworze łączy wszystkie te okresy w piękną i współgrającą za sobą całość. W dodatku to bodaj jedyna ballada na krążku, ale kompletnie nie ociekająca lukrem- dowód na to, że można! Kończy "Disappear", w którym także nie ma miejsca na nudę. Lekki klawiszowo-gitarowy wstęp ponownie próbuje uśpić czujność, ale nawet w najspokojniejszych (i jakże pięknych!) momentach nie ma opcji żeby usnąć. Szybsze rozwinięcie również tutaj się pojawia (są nawet echa grupy Haken) i cudownie płytę wieńczy. Ale to bynajmniej nie koniec, bo na rozszerzonej wersji czeka wspomniany bonus, czyli bardzo ciekawie potraktowany "Iron Man" Black Sabbath. To jedynie poprawny cover, ale przepysznie zaserwowany.
Spock's Beard nie musi nikomu niczego udowadniać. A jednak udowadnia, że mimo upływu lat, mimo licznych zmian w składzie wciąż potrafi zaskakiwać, tworzyć płyty precyzyjnie skonstruowane brzmieniowo i kompozycyjnie. Wreszcie, Leonard świetnie pasuje do zespołu zachowując siebie z Enchanta i pompując nową jakość w muzykę grupy, a przecież tej też nigdy nie można było odmówić Amerykanom. Naturalnie, były płyty słabsze, ale nigdy poniżej normy za jaką lubi się tę grupę. To, co wyróżnia tę płytę to ogromna swoboda i znakomite brzmienie, jednak do arcydzieła trochę zabrakło, jednocześnie jednak wszystko wskazuje, ze w tym składzie Spoc's Beard zaskoczy nas jeszcze bardziej - bo ich najlepsza płyta (a być może także w całej historii tej grupy) dopiero przed nami. Ja już jej wypatruję - a wy? Ocena: 9/10
Na poprzednim albumie Ted Leonard wyraźnie się jeszcze docierał ze swoim nowym zespołem, starając się zachować swój charakterystyczny styl, a jednocześnie dopasować do formuły Spock's Beard tworząc nową jakość. Udało mu się to znakomicie, jednak dopiero na swoim drugim pokazuje, że czuje się tutaj w pełni swobodnie, a nawet, że potrafi śpiewać bardzo różnorodnie i odmiennie od tego do czego przyzwyczaił w Enchant. Pomaga mu w tym doskonale cały zespół, który tak dobrze nie brzmiał od lat i właśnie przeżywa swoją trzecią młodość.
"The Oblivion Particle" składa się z dziewięciu kompozycji oraz jednego bonusa, a otwiera znakomity "Tides of Time" napędzany klawiszami (wyrwanymi chyba z Deep Purple), wysuniętą na przód perkusją i basem. Mocniejsze fragmenty przenikają się tutaj z tymi odrobinę lżejszymi. Słychać tu ogromną swobodę i świeżość, mimo że Spock's Beard porusza się po ścieżce wytartej już niemal do granic możliwości. Nie ma w nim tez miejsca na nudę, bo cały czas coś się dzieje - weźmy choćby szybki gitarowy finał - po prostu rewelacja. Kapitalnie wypada "Minion", który z miejsca powinien skojarzyć się z "Carry On A Wayward Son" Kansas (później wymieszanym z wczesnym Dream Theater), a wszystko za sprawą początkowej partii wokalnej i bardzo podobnego wejścia instrumentalnego. O plagiacie nie ma mowy, ale duch tego kultowego utworu unosi się w nim w każdym dźwięku. To jeden z najciekawszych utworów w szeroko pojętej progresywie od dobrych paru lat. Tu także lawiruje się pomiędzy wolnymi tempami, rozbudowanymi i szybkimi partiami. Przywracająca wiarę w progresywny rock i metal perełka? Absolutnie! Po nim pojawia się "Hell's Not Enough", który dla odmiany zaczyna się usypiania czujności, czyli od akustycznej gitary i przypominających flet klawiszy. Po chwili jednak wszystko nabiera barw, ciepłych i stonowanych, ale zaskakujących płynnym przejściem do świetnego ostrego refrenu.
Znakomicie wypada również "Bennet Built a Time Machine", który fantastycznie łączy to, co w muzyce progresywnej najpiękniejsze i dosłownie przenosi w czasie, jednocześnie bardzo dobrym brzmieniem przypominając, że to współczesne granie. Odważne i pięknie zrealizowane, a przy tym jakże filmowo! Najpierw świetne klawiszowo-gitarowe intro z rozpędzającymi uderzeniami perkusji, znakomitym wokalem Leonarda. Kolejny faworyt, kolejny iście pięknisty numer - instrumentalny pasaż dosłownie wbija w fotel. Po nim pojawia się "Get Out While You Can". Fantastyczny, mroczny początek rozwija się powoli kroczącym tempem, ale kiedy już wybucha znów ma się wrażenie, że Spock's Beard tchnęło nowe życie w dawno gdzieś zasłyszane melodie. Warto też zwrócić uwagę na bardzo przebojowy ton całego utworu, nie powstydziliby się go najwięksi twórcy współczesnej alternatywy. O narzekaniu można też zapomnieć słuchając "A Better Way to Fly". Kapitalne, pokręcone wyrwane trochę z King Crimson wejście, przypominające z początku trochę klimatem muzykę Elliota Goldenthala z "Batman Forever". Do tego wszystkiego misterne budowanie napięcia, żonglowanie ciężkimi i efektownymi fragmentami i lżejszymi, wyciszającymi wstawionymi pomiędzy i następnym wbijającym w ziemię pasażem rozpostartym na klawiszowo-gitarowych popisach. Po prostu piękne!
Jeśli myślicie, że energii i pomysłów nie starczyło na resztę płyty, to się grubo mylicie. Następny w kolejce jest "The Center Line". Na początek pianino, po chwili dołącza do niego bas i bum! Mocne uderzenie i następuje kolejna znakomita fala pokręconych dźwięków z iście filmowym zacięciem. Ponownie słychać tutaj ogromny potencjał na przebój jakiegoś alternatywnego zespołu. Jednakże i tutaj można liczyć na liczne zmiany tempa i rozwinięcia podstawowego tematu - finałowy instrumentalny pasaż to po prostu miodzio! Płynne przejście do lżejszego, ale niepokojącego gitarowego wstępu, które już po chwili eksploduje w szybsze, ale utrzymane w średnich tempach rozwinięcie. "To Be Free Again" w żadnym wypadku nie odstaje od pozostałych, znów porywa za sobą w całości każdym dźwiękiem. Niesamowity klimat wyrwany gdzieś z najpiękniejszych lat rocka i metalu progresywnego, może z lat 70, a może już revivalu lat 80 i 90? Nie warto doszukiwać się dokładnego miejsca w czasie, bo Spock's Beard nie tylko w tym utworze łączy wszystkie te okresy w piękną i współgrającą za sobą całość. W dodatku to bodaj jedyna ballada na krążku, ale kompletnie nie ociekająca lukrem- dowód na to, że można! Kończy "Disappear", w którym także nie ma miejsca na nudę. Lekki klawiszowo-gitarowy wstęp ponownie próbuje uśpić czujność, ale nawet w najspokojniejszych (i jakże pięknych!) momentach nie ma opcji żeby usnąć. Szybsze rozwinięcie również tutaj się pojawia (są nawet echa grupy Haken) i cudownie płytę wieńczy. Ale to bynajmniej nie koniec, bo na rozszerzonej wersji czeka wspomniany bonus, czyli bardzo ciekawie potraktowany "Iron Man" Black Sabbath. To jedynie poprawny cover, ale przepysznie zaserwowany.
Spock's Beard nie musi nikomu niczego udowadniać. A jednak udowadnia, że mimo upływu lat, mimo licznych zmian w składzie wciąż potrafi zaskakiwać, tworzyć płyty precyzyjnie skonstruowane brzmieniowo i kompozycyjnie. Wreszcie, Leonard świetnie pasuje do zespołu zachowując siebie z Enchanta i pompując nową jakość w muzykę grupy, a przecież tej też nigdy nie można było odmówić Amerykanom. Naturalnie, były płyty słabsze, ale nigdy poniżej normy za jaką lubi się tę grupę. To, co wyróżnia tę płytę to ogromna swoboda i znakomite brzmienie, jednak do arcydzieła trochę zabrakło, jednocześnie jednak wszystko wskazuje, ze w tym składzie Spoc's Beard zaskoczy nas jeszcze bardziej - bo ich najlepsza płyta (a być może także w całej historii tej grupy) dopiero przed nami. Ja już jej wypatruję - a wy? Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz