czwartek, 22 października 2015

Weekend Węgierski XXIII: Dalriada (9): Áldás (2015)


Długo wyczekiwany lipiec w końcu się pojawił. I nie mam na myśli kalendarzowego, a "Áldás" - bo taki tytuł nosi ósmy album studyjny Węgrów z Dalriady to jednak nie tylko "album lipcowy", ale także "błogosławieństwo". Jego premiera odbyła się we wrześniu roku pięknistego, czyli powoli nam przemijającego. Teraz, już jesienną porą, czyli w październiku, czy też jak niektórzy zwykli mówić piździerniku najnowszy krążek tej grupy jeszcze bardziej zyskuje. W dwudziestym trzecim Weekendzie Węgierskim i dziewiątym poświęconym Dalriadzie przysłuchamy się właśnie jemu... 

W Dalriadzie od czasu "Napisten Hava" zaszło kilka zmian: zespół z pięcioosobowego rozrósł się do septetu, gdyż w 2013 roku stałym członkiem zespołu został Ádám Csete grający na dudach, fletach, gitarach akustycznych oraz udzielający się jako wokal wspierający, a w roku kolejnym doszedł Gergely "Szög" Szabó grający na klawiszach (również na wokalu wspierającym). Ten ostatni zastąpił zresztą na tym stanowisku Barnabása Ungára. Zmiany słychać także w brzmieniu zespołu, które jest pełniejsze, jeszcze bardziej melodyjne i bogatsze. Do niego jednak wrócimy później. Za nim też przejdziemy do muzyki, przyjrzeć się należy okładce "Lipcowego Błogosławieństwa".

Nie jest najwyższych lotów, ale na pewno utrzymana w konwencji do jakiej przyzwyczaiła nas węgierska grupa. Jeleń na rykowisku, dwa orły i sosnowy las naszkicowane czarnym tuszem jednak nieźle komponują się z akcentem kolorystycznym. Żółto-pomarańczowe niebo zapewne odnosi się do zachodzącego lub wschodzącego słońca. Ponownie jednak mam zastrzeżenia co do umieszczenia nazwy zespołu i tytułu płyty - oba napisy burzą układ. Mniejsza czcionka i wyśrodkowanie nazwy zespołu oraz umieszczenie nazwy płyty poniżej lub bardziej u dołu okładki sprawiałoby lepsze wrażenie wizualne. Na szczęście ten niedostatek rekompensują dźwięki jakie znalazły się na płycie.

Otwiera ją wesołe, skoczne "Intro". Góralsko-cygańskie melodie na skrzypcach wprowadzają do "Amit ad az ég (Álmos búcsúja)" do stanowiącego jakby jego przedłużenie, szybkiego i melodyjnego utworu."Co daje niebo (Senne pożegnanie)" jak można by przetłumaczyć tytuł na nasz język zawiera wszystko do czego przyzwyczaiła nas grupa - charakterystyczną melodyjność, skoczność i ciężar, miejscami okraszony spokojniejszym zwolnieniem i wreszcie świetnymi pojedynkami instrumentalnymi. Tutaj mamy solówkę gitarowo-klawiszowa, która płynnie przechodzi w powtórzenie motywu przewodniego na skrzypcach. Równie udany jest nieco cięższy i wolniejszy, ale bynajmniej nie pozbawiony melodii czy świetnej partii instrumentalnej partii ponownie opartej na solówce gitary, klawiszach i wejściu skrzypiec - "Dózsa rongyosa". Po nim pojawia się ponad siedmiominutowy "Úri toborzó". Spokojny i liryczny wstęp to jedynie usypianie czujności, bo po chwili pojawia się ostra gitara i perkusja, a całość zaczyna się rozpędzać, choć dominuje w nim raczej pochodowe tempo. Od fortepianowo-fletowego wstępu zaczyna się zaś utwór tytułowy, który szybko przyspiesza. Jest magicznie i panuje wręcz upalna atmosfera. Znakomicie wypada też refren, który gdybym tylko znał węgierski w stopniu komunikatywnym (a nie znam go we właściwie żadnym) śpiewałbym razem z  Dalriadą.


"Világfa" czyli "Drzewo Życia" to numer szósty. Tutaj od początku jest bardzo ostro i ciężko, wręcz death metalowo. Tu jednak także nie zapomina się o melodii, gitarowych solówkach czy nawet lirycznym pędzącym zwolnieniu ze skrzypcami jako instrument prowadzący. Ale! Co to za lipiec bez porządnej burzy z piorunami? Taki właśnie tytuł (po węgiersku "Zivatar") nosi numer siódmy, który otwiera melodyjna gitara i dość wolna perkusja współgrająca z melodią fletu w tle. Lipcowa burza nie jest jednak straszna, bo przecież to lato, więc deszcz jest ciepły, a pioruny nawet jeśli pojawią się obok błysku nie śmią nikomu zrobić krzywdy. Kolejny jest skoczny "Moldvageddon". Nie jest to może szczyt finezji folkowego grania, ale i tak sprawia ogromną radość. Po nim jednak następuje zmiana nastroju. "Hamu és gyász" czyli "Popiół i żałoba" z tańców każe wrócić do świata przyziemnego. Smutny klawiszowy początek i wejście pozostałych instrumentów jest wolne i duszne, nawet w swoich najszybszych i najbardziej żywiołowych momentach (świetna solówka mniej więcej w połowie utworu). Przedostatni jest z kolei  "Futóbetyár", który można przetłumaczyć jako "Początek banicji". Ponownie jest skocznie, nawet trochę pijacko, ale nie jestem pewien czy tak wesoło, co zresztą wskazuje tytuł. Banicja nie jest wesoła. Nawet dobrowolna. Finał "Lipcowego Błogosławieństwa" następuje w "Fele zivatar". To jeszcze jedna burza, choć tym razem akustyczna, ale pięknie wieńcząca płytę.

Dalriada nie zaskoczyła, ale też nie zawiodła. Na pewno jest to zespół, który ma już w pełni wyrobiony własny i rozpoznawalny styl. Nie jest to też moim zdaniem ich najlepsza płyta, ale na pewno można ją zaliczyć do ścisłej czołówki obok "Szeleka" czy "Ígéret". Może trochę razić pewna monotonność rozwiązań, zwłaszcza wokalnych, ale do brzmienia i sporej dawki ciekawych melodii na pewno nie można się przyczepić. "Lipcowego Błogosławieństwa" słucha się bardzo przyjemnie i śmiało można przy nim przypomnieć sobie swój tegoroczny lipiec. Jeśli jest się wielbicielem Dalriady to warto po niego sięgnąć, jednak reszta pewnie będzie wyraźnie znudzona. A ja, choć wielkim fanem nie jestem i traktuję ich jako atrakcyjną, egzotyczną ciekawostkę, już wypatruję "Sierpniowego" czyli "Új Kenyér". Ocena: 8/10


Dalriada 19 grudnia zagra w gdańskim B90 razem z rosyjską Arkoną, holenderskim Heidevolk oraz estońskim Metsatöll.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz