Amorphis podobnie jak Enslaved przeszedł długą i skomplikowaną drogę jeśli chodzi o stylistykę w jakiej się porusza pod względem muzycznym. Od ciężkiego i surowego niemal garażowego death metalu przez eksperymenty z folkiem, alt metalem i szeroko pojętą progresją - to naprawdę robi wrażenie. Tym bardziej, że na każdej płycie pokazywali ogromne wyczucie i ogromną klasę. Jak wypada dwunasty album Finów?
Na pewno równie udanie, co poprzednie, bo Amorphis należy do tej grupy zespołów, które nigdy nie schodzą ponad pewien poziom, zarówno stylistyczny, jak i jakościowy. Jak na większości wydawnictw Finów, tak i tutaj z całą pewnością przyciąga uwagę także okładka przygotowana przez Francuza Valnoira Mortasonge (odpowiedzialny między innymi za "The Satanist" Behemotha, "Tragic Idol" Paradise Lost czy "All Is One" Orphaned Land). Czerwień, błękit i kremowe odcienie fantastycznie ze sobą współgrają tworząc przykuwającą oko grafikę przedstawiającą dwa splątane ze sobą węże i cztery postacie połączone cyklem księżycowym. A wszystko w idealnej symetrii i kapitalnie dobranej kolorystyce. Muzycznie, tak jak na poprzednich albumach należy się także spodziewać szerokiego wachlarza zróżnicowanych dźwięków zrealizowanym na wysokim poziomie.
Płytę otwiera utwór tytułowy, który rozpoczyna spokojny klawiszowy pasaż i wolne, ale melodyjne gitarowo-perkusyjne rozwinięcie, które chwilę później pięknie się rozpędza. Nie brakuje tu też zarówno czystych wokali, jak i growli, a samo brzmienie nie jest tutaj przesadzone, a wręcz przeciwnie bardzo wyważone i łagodne, choć wcale nie rezygnuje z ostrych gitar czy pięknie uwypuklonej perkusji oraz klawiszowo-gitarowych solówek. Po nim następuje spotkanie z "The Four Wise Ones", które jest jeszcze bardziej efektowne i przede wszystkim szybsze, choć i tu nie brakuje zwolnień czy doomowego tempa, do którego również zdążyli przyzwyczaić swoich słuchaczy na przestrzeni lat. Gdzieś tutaj nawet mogą przyjść skojarzenia z Paradise Lost i absolutnie nie będą to skojarzenia błędne. Znakomicie zaczyna się "Bad Blood" w którym melodyjne, progresywne wejście potrafi wgnieść w fotel. Nie ma tu nic odkrywczego, a podobnych numerów słyszało się już trochę, także w bardziej surowej formule, ale słucha się go naprawdę fantastycznie.
Z progresywnych ciągot nie rezygnują w kapitalnym i bardzo mocnym przywodzącym trochę na myśl Melechesha "The Skull". Egzotyczne dźwięki się też w świetnym, rozbudowanym "Death of a King". Napięcie nie siada także w "Sacrifice", który ponownie rozpoczyna melodyjne intro rozpisane na wysunięty na pierwszy plan klawisz i szybkie gitarowe riffy. Mocniejsze, choć niepozbawione melodyjnych klawiszowo-orkiestrowych kontrastów w tle jest ciężkie uderzenie jakie następuje w "Dark Path", które jakby od niechcenia śmielej skręca w surowy death metal jaki Amorphis grał na wczesnym etapie swojej twórczości. Jeszcze bardziej bogate brzmienie czeka w "Enemy at the Gate" gdzie ponownie nie stroni się od Melecheshowych zagrywek. Był też taki okres, gdy Amorphis grało bardziej folkowo. Na tej płycie również nie brakuje takiego grania, bo te czekają w ciekawym, choć paradoksalnie nie wzbudzającym większych emocji "Tree of Ages". Podstawową wersję płyty kończy "White Nights" rozpisany na wokal żeński (partia łagodna), growl (partia ciężka i doomowa) oraz czysty wokal męski (część szybka i melodyjna). Tu ponownie nie stroni się od egzotycznych Melecheshowych zagrywek czy progresywnych ciągot, ale w tym jednym przypadku odnoszę wrażenie, że to najsłabsze ogniwo tego albumu. W wersji rozszerzonej jest jeszcze miejsce dla dwóch utworów bonusowych. Pierwszy z nich to "Come The Spring". Przekorny tytuł w kontekście nadchodzącej jesieni numer jest ciekawszy od poprzednika. Melodyjne, progresywne intro i szybkie, przebojowe rozwinięcie. Drugi z kolei to "Winter's Sleep", w którym znów jest spokojniej i jakby chłodniej w stosunku do wcześniejszych kawałków. Nie są to kompozycje złe, ale moim zdaniem nie wnoszą nic do reszty płyty i spokojnie można jej słuchać bez nich.
Na zaskoczenie na "Under the Red Cloud" nie ma co liczyć, ale i tak jest to bardzo dobra płyta, która pokazuje ogromną swobodę i wszechstronność tej grupy. Amorphis nie musi już chyba nikomu niczego udowadniać. Mogą przebierać w gatunkach i łączą ją w naprawdę przyjemną całość, która powinna zadowolić najzagorzalszych fanów Finów, jak i zupełnie nowych słuchaczy, którzy swoją przygodę z tą grupą dopiero zaczynają. Niektórzy zapewne powiedzą, że nie jest to ich najlepszy album i będą mieli rację, bo nie ma tu niczego nowego, a Amorphis od lat w zasadzie nagrywa bardzo podobne do siebie płyty, to odnoszę wrażenie, że wiele młodszych, a i często starszych zespołów pozazdrościłoby im energii i niezwykłego wyczucia w doborze środków. Tak trzymać! Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz