poniedziałek, 6 stycznia 2014

Sandstone - Delta Viridian (2013)




Brytyjski Sandstone wydał cztery albumy studyjne, znane mi są trzy. Wliczając ten najnowszy. Hard rock i heavy metal z dużą dawką melodii i progresywnych naleciałości. Miejscami, a zwłaszcza wokalem, nawiązujący do DragonForce’a zespół, który gra bardzo porządnie, nie jest znany szerokiej publiczności. Czy słusznie?

Gdy słucha się drugiej płyty „Purging the Past” z 2009 roku, czy jej następczyni dobrze ocenianej przez krytyków „Cultural Dissonance” z 2011 roku już można stwierdzić, że nie. Nie odkrywa się tutaj naturalnie nic nowego, ale jest bardzo porządnie i przekonująco to granie podane. Słucha się tych nagrań przyjemnie, a dodatkową zabawą może być wyszukiwanie smaczków, nawiądzań czy nawet właśnie słuchanie, grania, które nie denerwuje złym brzmieniem, nadmierną odtwórczością czy mieliznami wykonawczymi. Kawałki wpadają w ucho, a nawet cieszą szeroką skalą wokalną Seana McBay’a, który w Sandstone gra także na gitarze. 

Najnowszy album Brytyjczyków to koncept  napisany na motywach „Kociej kołyski” Kurta Vonneguta, a także najbardziej przemyślana płyta tej grupy. Po krótkim wstępie zatytułowanym tak jak powieść amerykańskiego pisarza zmarłego w 2007 roku, następuje rozbudowane i ostre wejście w utworze „Almost Grateful” zawierającym charakterystyczne i rozpoznawalne elementy poprzednich płyt. Sprawną perkusję, melodyjne gitary i solidne basowe tło, a także świetny wokal McBay’a, który ma naprawdę kapitalną barwę głosu. Po nim spotykamy tajemniczą postać jaką jest „King Of Cipher”. Bardzo dobre, ostre wejście i zwolnienie. Co można tutaj usłyszeć? Wyraźne są inspiracje wczesną twórczością Dream Theater z okresu drugiej i trzeciej płyty, twórczością Queensrÿche i stylistyką AOR i naprawdę dobrze ta mieszanka chłopakom wychodzi. „Winter” to numer czwarty i jest tylko odrobinę wolniejszy od poprzedniego, nie balladowy, ale wolniejszy, bardziej klimatyczny. Zaraz po tym przyspieszamy w „Red Mist”. Utwór brzmi jakby był nagrany gdzieś pod koniec lat 80, ale nowoczesnymi zdobyczami techniki i naprawdę może się to spodobać, jest naprawdę solidnie. Nawet wokal w tym utworze zdaje się nawiązywać do… choćby takiego Charliego Dominici (pierwszego wokalisty DT) – rewelacja. 

Pozostałe utwory także nie ustępują opisanym, zaskakują melodyką i kompozycją, klimatem i wciągającym bogatym brzmieniem (świetna „Cartesia”, energetyczny „Promise Me”, łagodny, monumentalny „Monument”, zbliżony, ale cięższy „Beanath the Scars”, bardzo udany ciężki numer „Fortress” czy wreszcie przedfinałowy „Transgression” będący balladą z rodzaju tych jakie spotyka się w twórczości DT). Warto jednak skupić się obszerniej na kawałku finałowym, dwunastym na płycie, ponad dziewięciominutowym „Vitruvian Man” w którym gościnnie przy mikrofonie wystąpił Tim „Ripper” Owens. Człowiek witruwiańśki, czyli słynne studium ludzkiego ciała Leonarda da Vinci opisanego na okręgu i kwadracie, rozpoczyna się od rozbudowanego epickiego wstępu, najpierw spokojnego, a potem szybszego, w dodatku z chórami w tle. Po chwili jednak zwalniającego do łagodnego, lirycznego orkiestrowo-gitarowego pasażu i następnie powoli narastającego do wcześniejszego szybszego tempa. Mroczne wejście z wokalem McBay’a i asystującemu mu, intrygująco kontrastującym Owensem wypada znakomicie i bardzo przekonująco. Świetny, mroczny instrumentalny pasaż finałowy z nawiązaniami do King Crimson (!) i melodyjną solówką przypominającą grę znaną z grupy Autograph (!) i mocne zwieńczenie. 

Sandstone nie jest znanym zespołem, ale naprawdę zasługuje na poświęcenie mu kilku chwil. Ponad godzina czasu spędzona przy „Delta Viridian” (jak również przy poprzednich albumach) na pewno będzie czasem spędzonym dobrze. Nie odkrywają niczego nowego, ale i nie muszą, bo to co i jak grają, w ich przypadku jest nie tylko solidne, ale także charakterystyczne, rozpoznawalne i naprawdę wciągające. Brzmią świeżo i intrygująco, a ten najnowszy album potwierdza ich wysoką pozycję. Podobnie jak brytyjski Haken swoim „The Mountain”, Sandstone udowadnia, że szeroko pojęta progresywa wciąż jest polem do popisu i wcale nie musi oznaczać zjadania własnego ogona, masturbacji i popisów, które nic nie znaczą i nie wnoszą do prawdziwego sedna muzyki: duszy i własnej tożsamości artystycznej. Polecam! Ocena: 9/10


Recenzja napisana  dla magazynu HMP - Heavy Metal Pages, w którym ukaże się w niedługim czasie, w kolejnym numerze.

1 komentarz: