niedziela, 12 stycznia 2014

Borowski/Miegoń - Isolations (2013)



Napisał: Marcin Wójcik

Początek roku Szczerego, ale zostało nam parę kąsków z końca roku trzeszczącego. Jednym z nich jest najnowsze dzieło duetu Borowski/Miegoń – „Isolations”. Co tym razem niesie nadmorska bryza?  Z pewnością kolejną podróż, choć tym razem nie pod taflę Zatoki Gdańskiej…


Wojciech Smarzowski powiedział niegdyś o swoim filmie „Dom Zły”, że nie jest to film „do podobania”. Duet Bartka Borowskiego z Michałem Miegoniem tworzą płyty jak najbardziej „do podobania”, choć nie jest to zestaw ładnych piosenek. To muzyka trudna i metaforyczna, wyciągana z meandrów umysłu. Historie z „Isolations” są jeszcze trudniejsze od historii z „Jellyfishes Diary”, albumu debiutanckiego. Ciekawostką wartą odnotowania jest fakt, że tym razem słychać żeńskie wokale i wokalizy. Dwaj panowie zaprosili do współpracy Joannę „Kozę” Szkudlarek, dzięki czemu ich utwory otrzymały nieco ludzkiego głosu. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty, bo jak wiadomo –ryby głosu nie mają. Album zawiera sześć kompozycji, ale każda z nich ma długość mniej-więcej dwóch standardowo trwających kawałków muzyki rozrywkowej. 

Isolations, isolations, isolations. Pora chwycić za rolkę taśmy izolacyjnej, odizolować wszystkie zmysły prócz słuchu i oddać się temu, co zawarte w albumie. Odizolować prąd, uziemić się. 

„Repressed memory”, czyli wyparcie, represja. Coś się wypiera z pamięci. Coś złego. Zniekształca rzeczywistość, niby na korzyść. Freud, Zygmunt dla przyjaciół i rodziny, ustanowił to jednym z filarów psychoanalizy. Ale dlaczego słyszę odgłosy złych wspomnień. Może to właśnie tłumione zło, nieprzyjemność, stara i zagrzybiała, pulsuje w skroniach i wolno opuszcza umysł? Czy opuści Gdynię, Polskę, Świat, wszechświat? Przepadnie nie zawsze? Można to odizolować. Taśmą. Przyjemnością. Izolacja, izolacja, izolacja… 

„Arthurs Case” – przypadek Arthura, albo walizka Arthura. Arthur był jednak lekarzem, miał na imię Leonard i przed jego nazwiskiem widniał tytuł „dr”. Słychać dzwony. Kościelne. Może z kaplicy cmentarnej. Dzwony jakby ostateczne. Komu biją dzwony? Pacjentowi. Choremu, oczywiście. To nie jego wina. To upośledzenie. Rodzice? A może rodziciele? Ktoś tu jest bestią. W białych rękawiczkach. Gumowych rękawiczkach. A może to nie Arthur jest bestią? Kto zabija niewinność? Niewinność zabiła się sama? Gdzie moralność? Kto ma rację? Ktoś, albo nikt. Bóg. Boże, czy Ty to widzisz?! Kazus, kazus, kazus… 

„Fine”. W porządku. Płyną sobie gitarki, słychać pogłosy, odgłosy, szumy. „Uuuuu”, Velvet Underground. Banan. All Tommorow’s Parties. Kontrola? Dysonans? Nie. Nie w porządku. „W porządku” to pozory. „-Jak się czujesz? –W porządku”. W rzeczywistości nie jest, kurczę blaszka, w porządku. Francuz nigdy nie powie, że jest źle. Polak raczej też nie. Mimo pozornego ładu, słychać bulgoczący, bezsilny jęko-krzyk. W porzo. W porządku. Fine, fine, fine… 

„Thin Man” – chudy, wątły, szczupły? Wąski? Mężczyzna. Facet. Człowiek, w sumie też. Jedno słowo – milion znaczeń. Język angielski sam w sobie poezją… obsesją. Unoszą się prochy. Gryzący w gardło dym. Mgła… i duchy. Widzę noc, pełnię księżyca i duchy. Unoszą się wszędzie, coś majaczą. Może to jakaś próba przekazu? Słyszę jazz. Cały ten dżez. Polski dżez. Yass. Tak, yass też. Mam wrażenie, że to dwa duchy niezwykłych jazzowo-yassowych ludzi. Trochę jakby wizja ducha Jacka Oltera i Lestera Bowiego. Te dęciaki, odgłosy jakby „Maszyny Ludzkiej”. Przeszłości. „Talkin’ about life and Heath”? Umrą, umrą, umrą. To z Pilcha. 

„A Mystery Place Of Shit And Nothingness”. Odważnie. Tajemnicze miejsce… gówna i nicości. Ciekawe, frapujące połączenie. Słówko na g ma w potocznym języku mnóstwo znaczeń i jak każdy inny… wulgaryzm w sumie, można odnieść do wielu rzeczy. Tu trochę jak z tym angielskim – w tym temacie jesteśmy poetami. Wszyscy. Dziwne to miejsce, trochę jakby indyjskie. Ale czymże jest ta nicość? Nasza podróż trwa i trwa. Trudno powiedzieć czy na pieszo, czy również „Błyskawicą” jak w „Jellyfishes”… Gdzie szukać tej nicości? Ma adres? Kod pocztowy? Jest miastem czy wsią? Może ma port handlowy jak Oran w „Dżumie” Alberta Camusa? Nicość, nicość, nicość. 

„Blue Paint” – niebieska farba. Może smutna farba? Smutna? Smutek na ścianach. Smutkiem malują malarze mieszkanie. W Gdyni. Przypuszczam, że to nie jest ul. Świętojańska… Może raczej 10 lutego? Smutkiem można malować, każdy, w sumie, nosi całą chemiczną fabryczkę. Jak trzeba, to można wylać tego całą cysternę. A potem złożyć z tego skład i wysłać gdzieś w dal. Odizolować. Wywieźć cysternowym pociągiem Lotosu. 

„Isolations” jest jak powieść psychologiczna. Dreszcze, smutek. Chłód. Często trudne sytuacje, jakby czarno białe, ale za razem nie chce się odrywać uwagi od treści. Chodzenie po bagnach wciąga, psychologia też. Słuchając „Isolations” rozmawia się z Freudem, czytając „Dżumę” Camusa  i jednocześnie słyszy się kultowego „Banana” Velvet Underground. Mózg ucieka w kosmos. Katapultuje się jak „Sputnik” i fruwa po orbicie. Słysząc te dźwięki czuję taki sam chłód, ciekawość i „marszczenie się” mózgu jak przy wcześniej wymienionych dziełach z „Dżumą” na czele. Panowie, a może Wy nie mieszkacie w Gdyni, tylko w Oranie? Albo któryś z Was tam był. Może któryś z Was to dziennikarz. Goran, a może Twój wujek to dr Rieux? Może Boro pochodzi z dalekiej rodziny dziennikarza, który stał się przyjacielem doktora Bernarda? Ten Arthur odpada, ale Rieux… Albo któregoś razu Zyga Freud i Albercik Camus wpadli do Desdemony na Abrahama? Kupili chociaż jedno piwo? Ocena: 9/10


1 komentarz:

  1. Ciekawa recenzja i ciekawa muzyka :)
    Thin Man skojarzył mi się ze Stephenem Kingiem, "Thinner" ...

    OdpowiedzUsuń