Początek
roku Szczerego, ale zostało nam parę kąsków z końca roku trzeszczącego. Jednym
z nich jest najnowsze dzieło duetu Borowski/Miegoń – „Isolations”. Co tym razem
niesie nadmorska bryza? Z pewnością
kolejną podróż, choć tym razem nie pod taflę Zatoki Gdańskiej…
Wojciech Smarzowski powiedział niegdyś o swoim filmie „Dom Zły”, że nie jest to
film „do podobania”. Duet Bartka Borowskiego z Michałem Miegoniem tworzą płyty
jak najbardziej „do podobania”, choć nie jest to zestaw ładnych piosenek. To muzyka
trudna i metaforyczna, wyciągana z meandrów umysłu. Historie z „Isolations” są
jeszcze trudniejsze od historii z „Jellyfishes Diary”, albumu debiutanckiego.
Ciekawostką wartą odnotowania jest fakt, że tym razem słychać żeńskie wokale i
wokalizy. Dwaj panowie zaprosili do współpracy Joannę „Kozę” Szkudlarek, dzięki
czemu ich utwory otrzymały nieco ludzkiego głosu. W przeciwieństwie do
poprzedniej płyty, bo jak wiadomo –ryby głosu nie mają. Album zawiera sześć
kompozycji, ale każda z nich ma długość mniej-więcej dwóch standardowo
trwających kawałków muzyki rozrywkowej.
Isolations, isolations, isolations. Pora chwycić za rolkę taśmy izolacyjnej,
odizolować wszystkie zmysły prócz słuchu i oddać się temu, co zawarte w
albumie. Odizolować prąd, uziemić się.
„Repressed memory”, czyli wyparcie, represja. Coś się wypiera z pamięci. Coś
złego. Zniekształca rzeczywistość, niby na korzyść. Freud, Zygmunt dla
przyjaciół i rodziny, ustanowił to jednym z filarów psychoanalizy. Ale dlaczego
słyszę odgłosy złych wspomnień. Może to właśnie tłumione zło, nieprzyjemność,
stara i zagrzybiała, pulsuje w skroniach i wolno opuszcza umysł? Czy opuści
Gdynię, Polskę, Świat, wszechświat? Przepadnie nie zawsze? Można to odizolować.
Taśmą. Przyjemnością. Izolacja, izolacja, izolacja…
„Arthurs Case” – przypadek Arthura, albo walizka Arthura. Arthur był jednak
lekarzem, miał na imię Leonard i przed jego nazwiskiem widniał tytuł „dr”.
Słychać dzwony. Kościelne. Może z kaplicy cmentarnej. Dzwony jakby ostateczne.
Komu biją dzwony? Pacjentowi. Choremu, oczywiście. To nie jego wina. To
upośledzenie. Rodzice? A może rodziciele? Ktoś tu jest bestią. W białych
rękawiczkach. Gumowych rękawiczkach. A może to nie Arthur jest bestią? Kto
zabija niewinność? Niewinność zabiła się sama? Gdzie moralność? Kto ma rację?
Ktoś, albo nikt. Bóg. Boże, czy Ty to widzisz?! Kazus, kazus, kazus…
„Fine”. W porządku. Płyną sobie gitarki, słychać pogłosy, odgłosy,
szumy. „Uuuuu”, Velvet Underground. Banan. All Tommorow’s Parties. Kontrola?
Dysonans? Nie. Nie w porządku. „W porządku” to pozory. „-Jak się czujesz? –W
porządku”. W rzeczywistości nie jest, kurczę blaszka, w porządku. Francuz nigdy
nie powie, że jest źle. Polak raczej też nie. Mimo pozornego ładu, słychać
bulgoczący, bezsilny jęko-krzyk. W porzo. W porządku. Fine, fine, fine…
„Thin Man” – chudy, wątły, szczupły? Wąski? Mężczyzna. Facet. Człowiek, w sumie
też. Jedno słowo – milion znaczeń. Język angielski sam w sobie poezją… obsesją.
Unoszą się prochy. Gryzący w gardło dym. Mgła… i duchy. Widzę noc, pełnię
księżyca i duchy. Unoszą się wszędzie, coś majaczą. Może to jakaś próba
przekazu? Słyszę jazz. Cały ten dżez. Polski dżez. Yass. Tak, yass też. Mam
wrażenie, że to dwa duchy niezwykłych jazzowo-yassowych ludzi. Trochę jakby
wizja ducha Jacka Oltera i Lestera Bowiego. Te dęciaki, odgłosy jakby „Maszyny
Ludzkiej”. Przeszłości. „Talkin’ about life and Heath”? Umrą, umrą, umrą. To z
Pilcha.
„A Mystery Place Of Shit And Nothingness”. Odważnie. Tajemnicze miejsce… gówna
i nicości. Ciekawe, frapujące połączenie. Słówko na g ma w potocznym języku
mnóstwo znaczeń i jak każdy inny… wulgaryzm w sumie, można odnieść do wielu
rzeczy. Tu trochę jak z tym angielskim – w tym temacie jesteśmy poetami.
Wszyscy. Dziwne to miejsce, trochę jakby indyjskie. Ale czymże jest ta nicość?
Nasza podróż trwa i trwa. Trudno powiedzieć czy na pieszo, czy również
„Błyskawicą” jak w „Jellyfishes”… Gdzie szukać tej nicości? Ma adres? Kod
pocztowy? Jest miastem czy wsią? Może ma port handlowy jak Oran w „Dżumie”
Alberta Camusa? Nicość, nicość, nicość.
„Blue Paint” – niebieska farba. Może smutna farba? Smutna? Smutek na ścianach.
Smutkiem malują malarze mieszkanie. W Gdyni. Przypuszczam, że to nie jest ul.
Świętojańska… Może raczej 10 lutego? Smutkiem można malować, każdy, w sumie,
nosi całą chemiczną fabryczkę. Jak trzeba, to można wylać tego całą cysternę. A
potem złożyć z tego skład i wysłać gdzieś w dal. Odizolować. Wywieźć
cysternowym pociągiem Lotosu.
„Isolations” jest jak powieść psychologiczna. Dreszcze, smutek. Chłód. Często trudne
sytuacje, jakby czarno białe, ale za razem nie chce się odrywać uwagi od
treści. Chodzenie po bagnach wciąga, psychologia też. Słuchając „Isolations”
rozmawia się z Freudem, czytając „Dżumę” Camusa
i jednocześnie słyszy się kultowego „Banana” Velvet Underground. Mózg
ucieka w kosmos. Katapultuje się jak „Sputnik” i fruwa po orbicie. Słysząc te
dźwięki czuję taki sam chłód, ciekawość i „marszczenie się” mózgu jak przy
wcześniej wymienionych dziełach z „Dżumą” na czele. Panowie, a może Wy nie mieszkacie
w Gdyni, tylko w Oranie? Albo któryś z Was tam był. Może któryś z Was to
dziennikarz. Goran, a może Twój wujek to dr Rieux? Może Boro pochodzi z
dalekiej rodziny dziennikarza, który stał się przyjacielem doktora Bernarda?
Ten Arthur odpada, ale Rieux… Albo któregoś razu Zyga Freud i Albercik Camus
wpadli do Desdemony na Abrahama? Kupili chociaż jedno piwo? Ocena: 9/10
Ciekawa recenzja i ciekawa muzyka :)
OdpowiedzUsuńThin Man skojarzył mi się ze Stephenem Kingiem, "Thinner" ...