piątek, 10 stycznia 2014

Skull Fist - Chasing the Dream (2014)


W trzy lata po debiutanckim "Head öf the Pack" kanadyjski Skull Fist wydał swój drugi album studyjny "Chasing the Dream". Nie miałem oczekiwań co do tego albumu, ale z chęcią sprawdziłem co mają do powiedzenia młodzi thrashowcy i czy znaleźli swój styl. Niestety, ich gonienie za snem, tym razem wypada znacznie gorzej niż debiut...

Otwierający płytę "Hour to Live" brzmi koszmarnie: gitar prawie nie słychać, a perkusja wyraźnie drażni uszy. Na tym tle umieszczono piskliwy głos Jackiego Slaughtera, który naprawdę trudno zrozumieć, a tylko pojedyncze słowa da się wyhaczyć. Nie lepiej jest z utworem drugim, a tytułowy jest wręcz powtórzeniem "Ride the Beast" z pierwszego albumu. Jest ewidentnie za głośno i cóż z tego, że dzięki temu brzmią dojrzalej i pełniej, jak uszy nie są w stanie tego dźwięku przetrawić? Poza tym zeszłoroczny Havok miał znacznie więcej energii i ciekawszych melodii od początku płyty niż najnowszy album Kanadyjczyków. Nudno jest też w "Call of the Wild", która jest nędzną podróbką Iron Maiden z lat 1983-1984. Gdyby chociaż Jack miał taki głos jak Dickinson... Przeskakujemy dalej: "Sign of the Warrior" na płycie z numerem piątym ponownie razi zbyt wybijającą się perkusją, która jest nie tylko za głośna i przez to niewyraźna, brzmi zupełnie jakby nie grał na niej człowiek, tylko słabej jakości automat perkusyjny.

Ciekawie, choć znów dziwnie znajomo zaczyna się "You're Gonna Pay", który gdyby go trochę ściszyć i ustabilizować mu brzmienie a następnie wstawić głos Mustaine'a byłby idealnym numerem na kolejnego słabeusza ze słabego "Super Collider" Megadeth z zeszłego roku. Nie pomaga też odrobinę szybsze, niżej strojone riffowanie w "Don't Stop the Fight". Identycznie brzmiących kawałków choćby w zeszłym roku było więcej i na litość boską... nie brzmiały tak słabo jak ten! Nieco lepiej i bodaj najlepiej na płycie wypada instrumentalny "Shred's Not Dead", w którym przynajmniej postarano się by było melodyjnie, szkoda tylko, że pełen efekt psuje perkusja, która chyba była nagrywana w schronie przeciwatomowym, bo kompletnie nie zgrywa się z tym co grają gitarzyści. Deskorolkowy i najciekawszy utwór na płycie "Mean Street Rider" nie tylko brzmi najlepiej, jest przemyślany pod względem riffów gitar, ale także nie pomaga w odbiorze tego albumu. Trudno, żeby jeden numer ten odbiór polepszał, poza tym i tu nawet nie próbują chłopaki bawić się konwencją, to zwykły odgrzewany kotlet próbujący naśladować Megadeth zmieszany z Iron Maiden.

Pierwszy album, choć nie był porażający, miał w sobie energię, śmieszył topornymi tekstami. Najnowszy jest koszmarnie nagrany, niby ostrzej, surowiej i spójniej, ale wpisujący się w tak zwaną "wojnę głośności". W przypadku Skull Fist niestety nie pomaga to, a wręcz przeciwnie szkodzi. Niekoniecznie nawet samemu zespołowi, bo o nim można od tego roku zapomnieć (jeśli tylko się nie rozlecą, to trzeci album powinien pokazać, że może jednak potrafią czymś zaskoczyć). tym albumem niestety nie porywają i odnoszę wrażenie, że nagrali go na odwal. I to chyba nawet bardziej niż Mustaine z ekipą i "Super Colliderem" w zeszłym roku. I pomyśleć, że debiutowi dałem aż 7,5... Ocena: 3/10



1 komentarz:

  1. Ale ich nisko oceniłeś! chyba jeszcze nie widziałam u Ciebie tak niskiej oceny!

    OdpowiedzUsuń