Brytyjski Sandstone wydał cztery
albumy studyjne, znane mi są trzy. Wliczając ten najnowszy. Hard rock i heavy
metal z dużą dawką melodii i progresywnych naleciałości. Miejscami, a zwłaszcza
wokalem, nawiązujący do DragonForce’a zespół, który gra bardzo porządnie, nie
jest znany szerokiej publiczności. Czy słusznie?
Gdy słucha się drugiej płyty „Purging
the Past” z 2009 roku, czy jej następczyni dobrze ocenianej przez krytyków „Cultural
Dissonance” z 2011 roku już można stwierdzić, że nie. Nie odkrywa się tutaj
naturalnie nic nowego, ale jest bardzo porządnie i przekonująco to granie
podane. Słucha się tych nagrań przyjemnie, a dodatkową zabawą może być
wyszukiwanie smaczków, nawiądzań czy nawet właśnie słuchanie, grania, które nie
denerwuje złym brzmieniem, nadmierną odtwórczością czy mieliznami wykonawczymi.
Kawałki wpadają w ucho, a nawet cieszą szeroką skalą wokalną Seana McBay’a,
który w Sandstone gra także na gitarze.
Najnowszy album Brytyjczyków to
koncept napisany na motywach „Kociej
kołyski” Kurta Vonneguta, a także najbardziej przemyślana płyta tej grupy. Po
krótkim wstępie zatytułowanym tak jak powieść amerykańskiego pisarza zmarłego w
2007 roku, następuje rozbudowane i ostre wejście w utworze „Almost Grateful” zawierającym
charakterystyczne i rozpoznawalne elementy poprzednich płyt. Sprawną perkusję,
melodyjne gitary i solidne basowe tło, a także świetny wokal McBay’a, który ma naprawdę
kapitalną barwę głosu. Po nim spotykamy tajemniczą postać jaką jest „King Of
Cipher”. Bardzo dobre, ostre wejście i zwolnienie. Co można tutaj usłyszeć?
Wyraźne są inspiracje wczesną twórczością Dream Theater z okresu drugiej i
trzeciej płyty, twórczością Queensrÿche i stylistyką AOR i naprawdę dobrze ta
mieszanka chłopakom wychodzi. „Winter” to numer czwarty i jest tylko odrobinę
wolniejszy od poprzedniego, nie balladowy, ale wolniejszy, bardziej
klimatyczny. Zaraz po tym przyspieszamy w „Red Mist”. Utwór brzmi jakby był
nagrany gdzieś pod koniec lat 80, ale nowoczesnymi zdobyczami techniki i naprawdę
może się to spodobać, jest naprawdę solidnie. Nawet wokal w tym utworze zdaje
się nawiązywać do… choćby takiego Charliego Dominici (pierwszego wokalisty DT) –
rewelacja.
Pozostałe utwory także nie ustępują
opisanym, zaskakują melodyką i kompozycją, klimatem i wciągającym bogatym
brzmieniem (świetna „Cartesia”, energetyczny „Promise Me”, łagodny,
monumentalny „Monument”, zbliżony, ale cięższy „Beanath the Scars”, bardzo
udany ciężki numer „Fortress” czy wreszcie przedfinałowy „Transgression” będący
balladą z rodzaju tych jakie spotyka się w twórczości DT). Warto jednak skupić
się obszerniej na kawałku finałowym, dwunastym na płycie, ponad dziewięciominutowym
„Vitruvian Man” w którym gościnnie przy mikrofonie wystąpił Tim „Ripper” Owens.
Człowiek witruwiańśki, czyli słynne studium ludzkiego ciała Leonarda da Vinci
opisanego na okręgu i kwadracie, rozpoczyna się od rozbudowanego epickiego
wstępu, najpierw spokojnego, a potem szybszego, w dodatku z chórami w tle. Po
chwili jednak zwalniającego do łagodnego, lirycznego orkiestrowo-gitarowego
pasażu i następnie powoli narastającego do wcześniejszego szybszego tempa.
Mroczne wejście z wokalem McBay’a i asystującemu mu, intrygująco kontrastującym
Owensem wypada znakomicie i bardzo przekonująco. Świetny, mroczny instrumentalny
pasaż finałowy z nawiązaniami do King Crimson (!) i melodyjną solówką przypominającą
grę znaną z grupy Autograph (!) i mocne zwieńczenie.
Sandstone nie jest znanym zespołem,
ale naprawdę zasługuje na poświęcenie mu kilku chwil. Ponad godzina czasu
spędzona przy „Delta Viridian” (jak również przy poprzednich albumach) na pewno
będzie czasem spędzonym dobrze. Nie odkrywają niczego nowego, ale i nie muszą,
bo to co i jak grają, w ich przypadku jest nie tylko solidne, ale także
charakterystyczne, rozpoznawalne i naprawdę wciągające. Brzmią świeżo i
intrygująco, a ten najnowszy album potwierdza ich wysoką pozycję. Podobnie jak
brytyjski Haken swoim „The Mountain”, Sandstone udowadnia, że szeroko pojęta
progresywa wciąż jest polem do popisu i wcale nie musi oznaczać zjadania
własnego ogona, masturbacji i popisów, które nic nie znaczą i nie wnoszą do
prawdziwego sedna muzyki: duszy i własnej tożsamości artystycznej. Polecam! Ocena: 9/10
Recenzja napisana dla magazynu HMP - Heavy Metal Pages, w którym ukaże się w niedługim czasie, w kolejnym numerze.
to tak widzę z okazji Trzech Króli mocne uderzenie ;)
OdpowiedzUsuń