Piraci z Karaibów? Nie, z Poznania. A właściwie czterech
piratów i jedna piratka. Bracia kamraci i siostry kamratki, wskakujcie na
pokład! Odpływamy z Tortugi!
W otwierającym płytę ponad dziesięciominutowym utworze
tytułowym szumi morze, skrzypią deski drewnianego pokładu galeonu i swoją
opowieść rozpoczyna tajemnicza Sandra, bohaterka płyty. Wlewamy rum do
kieliszka, orkiestracje i wraz z salwami zaczyna się instrumentalna bitwa –
gitary, perkusja i orkiestracje na wysokim poziomie. I do tego świetny wokal, o
kapitalnej barwie głosu. Z niedowierzaniem zaczniecie sprawdzać czy to na pewno
polska płyta. Zapewniam jednak, że tak, zrealizowana z rozmachem i na miarę
rodzimego Pathfindera czy włoskiego Rhapsody (Of Fire), pompatycznie i z dużą
dozą epickości, ale bez zbędnego przesadzymu. Pierwszy utwór jest długi,
rozbudowany, ale bynajmniej nie nuży, wciąga od początku do końca, nasyca w
pełni, a to dopiero początek płyty!
Następnie mroczne, orkiestrowe wejście w „Paper Wings” i
wchodzą ostre gitary. Ta płyta mogła by wyjść we Włoszech, to oni specjalizują
się w takim brzmieniu i rozkładzie sił, ale choć trudno w to uwierzyć stoją za
nią Polacy, i zapewne podkreślę to jeszcze kilka razy. Barwne
instrumentalizacje i bogate melodie, pełne brzmienie w którym dosłownie można
się utopić, albo zostać pożartym niczym przez Krakena. Na trzeciej pozycji
pojawia się „Mistrust”, który znalazł się już na epce pod tym samym tytułem z
2011 roku. Tu także nie ma zawodu, najpierw delikatne wejście, a potem wszystko
przepięknie przyspiesza. Po nim następuje „Handful Of Sand”, z kolejnym
mrocznym wejściem jako żywo przypominającym muzykę Klausa Badelta i Hansa
Zimmera z „Piratów z Karaibów” i znakomitym rozpędzeniem. Płynne przejście do „Mirage
World”, który także znalazł się na epce z 2011 roku, stajemy oko w oko z
Krakenem albo innym potworem morskim w
samym środku bitwy. Pasaż łączący gitary z orkiestracją jest naprawdę
porywający, jak sięgam pamięcią, dość dawno nie słyszałem w podobnym graniu
czegoś tak doskonałego i tak jednocześnie świeżego. Znakomicie wypada tutaj też wokal, w którym pojawia się
obok wysokiego śpiewu także bardziej szorstki, przeżarty rumem chciałoby się powiedzieć.
W szóstym zatytułowanym „In A Daze” także nie ma zmiłuj,
najpierw krótkie i delikatne fletowe wejście i znów z pełnym pędem, iście
sztormowym tempem wchodzą ostre riffy, potężna perkusja i bogata orkiestracja.
Zwolnienie następuje dopiero w „Cult Of War”, w którym na delikatnym klawiszu
pojawia się lament wokalisty, ale jest to tylko usypianie czujności, bo w
połowie utwór wybucha do solówki i odrobinę tylko szybszego tempa. Piracka
ballada, ale bez cukru, za to z dużą ilością rumu. Ponownie przyspieszamy w przedostatnim
„Dust to Dust”, w którym znów zachwycają orkiestracje, tempo i gitary, także
znakomite solówki. Płytę wieńczy krótki
i bardzo wesoły kawałek zatytułowany „The Pirate Wedding Day”. W nim impreza na
wyspie na totalnym wypasie: tańce, dużo rumu i znakomitego towarzystwa. Piękne
zwieńczenie, po którym włączamy album jeszcze raz, bo dalszego ciągu jeszcze
nie ma.
Tej płycie towarzyszy to samo uczucie co przy pierwszej
płycie Pathfindera: zachwytu pięknem i przepychem, szczerą zabawą i solidną
robotą w niczym nie ustępującą włoskim mistrzom gatunku, a nawet najsłynniejszym
piratom z Running Wild czy z Alestorm. To płyta której słucha się z nieukrywaną
przyjemnością, z której nie tylko zespół, ale także my Polacy możemy być dumni.
Może jedynie denerwować fakt, że napisana po angielsku, ale w tym wypadku,
jeśli zamierzają od razu szturmować zachodnie porty, mogą to zrobić z marszu.
Ten galeon powinien bowiem płynąć w świat i nie ma też co ukrywać, że już
teraz na drugi album warto czekać i oby był stworzony z takim samym rozmachem! Ocena: 10/10
Recenzja płyty napisana dla magazynu HMP (Heavy Metal Pages).
Ciekawa okładka :)
OdpowiedzUsuńZaiste. Za jakiś czas będzie także wywiad z zespołem ;)
Usuń