czwartek, 9 stycznia 2014

Kingdom Waves - Damned Beauty Overture (2013)




Piraci z Karaibów? Nie, z Poznania. A właściwie czterech piratów i jedna piratka. Bracia kamraci i siostry kamratki, wskakujcie na pokład! Odpływamy z Tortugi!

W otwierającym płytę ponad dziesięciominutowym utworze tytułowym szumi morze, skrzypią deski drewnianego pokładu galeonu i swoją opowieść rozpoczyna tajemnicza Sandra, bohaterka płyty. Wlewamy rum do kieliszka, orkiestracje i wraz z salwami zaczyna się instrumentalna bitwa – gitary, perkusja i orkiestracje na wysokim poziomie. I do tego świetny wokal, o kapitalnej barwie głosu. Z niedowierzaniem zaczniecie sprawdzać czy to na pewno polska płyta. Zapewniam jednak, że tak, zrealizowana z rozmachem i na miarę rodzimego Pathfindera czy włoskiego Rhapsody (Of Fire), pompatycznie i z dużą dozą epickości, ale bez zbędnego przesadzymu. Pierwszy utwór jest długi, rozbudowany, ale bynajmniej nie nuży, wciąga od początku do końca, nasyca w pełni, a to dopiero początek płyty!

Następnie mroczne, orkiestrowe wejście w „Paper Wings” i wchodzą ostre gitary. Ta płyta mogła by wyjść we Włoszech, to oni specjalizują się w takim brzmieniu i rozkładzie sił, ale choć trudno w to uwierzyć stoją za nią Polacy, i zapewne podkreślę to jeszcze kilka razy. Barwne instrumentalizacje i bogate melodie, pełne brzmienie w którym dosłownie można się utopić, albo zostać pożartym niczym przez Krakena. Na trzeciej pozycji pojawia się „Mistrust”, który znalazł się już na epce pod tym samym tytułem z 2011 roku. Tu także nie ma zawodu, najpierw delikatne wejście, a potem wszystko przepięknie przyspiesza. Po nim następuje „Handful Of Sand”, z kolejnym mrocznym wejściem jako żywo przypominającym muzykę Klausa Badelta i Hansa Zimmera z „Piratów z Karaibów” i znakomitym rozpędzeniem. Płynne przejście do „Mirage World”, który także znalazł się na epce z 2011 roku, stajemy oko w oko z Krakenem albo innym potworem morskim  w samym środku bitwy. Pasaż łączący gitary z orkiestracją jest naprawdę porywający, jak sięgam pamięcią, dość dawno nie słyszałem w podobnym graniu czegoś tak doskonałego i tak jednocześnie świeżego. Znakomicie  wypada tutaj też wokal, w którym pojawia się obok wysokiego śpiewu także bardziej szorstki, przeżarty rumem chciałoby się powiedzieć. 

W szóstym zatytułowanym „In A Daze” także nie ma zmiłuj, najpierw krótkie i delikatne fletowe wejście i znów z pełnym pędem, iście sztormowym tempem wchodzą ostre riffy, potężna perkusja i bogata orkiestracja. Zwolnienie następuje dopiero w „Cult Of War”, w którym na delikatnym klawiszu pojawia się lament wokalisty, ale jest to tylko usypianie czujności, bo w połowie utwór wybucha do solówki i odrobinę tylko szybszego tempa. Piracka ballada, ale bez cukru, za to z dużą ilością rumu. Ponownie przyspieszamy w przedostatnim „Dust to Dust”, w którym znów zachwycają orkiestracje, tempo i gitary, także znakomite solówki.  Płytę wieńczy krótki i bardzo wesoły kawałek zatytułowany „The Pirate Wedding Day”. W nim impreza na wyspie na totalnym wypasie: tańce, dużo rumu i znakomitego towarzystwa. Piękne zwieńczenie, po którym włączamy album jeszcze raz, bo dalszego ciągu jeszcze nie ma.

Tej płycie towarzyszy to samo uczucie co przy pierwszej płycie Pathfindera: zachwytu pięknem i przepychem, szczerą zabawą i solidną robotą w niczym nie ustępującą włoskim mistrzom gatunku, a nawet najsłynniejszym piratom z Running Wild czy z Alestorm. To płyta której słucha się z nieukrywaną przyjemnością, z której nie tylko zespół, ale także my Polacy możemy być dumni. Może jedynie denerwować fakt, że napisana po angielsku, ale w tym wypadku, jeśli zamierzają od razu szturmować zachodnie porty, mogą to zrobić z marszu. Ten galeon powinien bowiem płynąć w świat i nie ma też co ukrywać, że już teraz na drugi album warto czekać i oby był stworzony z takim samym rozmachem! Ocena: 10/10


Recenzja płyty napisana dla magazynu HMP (Heavy Metal Pages).

2 komentarze: