Fergeteg. Styczeń. Miesiąc pierwszej zimowej pełni księżyca zwanej także Wilczą Pełnią. Miesiąc, w którym się urodziłem (nie ma przypadków). To także tytuł pierwszego pełnometrażowego albumu studyjnego, węgierskiej grupy Dalriada, która wówczas istniała i nagrywała jako Echo Of Dalriada. Debiut, który nie jest idealny, ale z perspektywy czasu świetnie pokazuje ewolucję tej grupy, która zupełnie jak poszczególne pory roku, zmieniał się...
Debiutancki album powstał w rok po demówce "A Walesi Bárdok" i zawiera sześć nowych utworów, nagraną na nowo pieśń o walijskich bardach oraz krótkie intro i outro, razem około pięćdziesiąt pięć minut grania i dziewięć kawałków. W stosunku do dema niewiele się jeszcze zmieniło, wciąż dość surowe brzmienie, trochę toporny sposób nagrywania, przy jednoczesnej ewolucji kompozycji, co słychać nie tylko w utworze z dema, które zagrana jako całość brzmi pełniej i odrobinę inaczej, ale także w nowych utworach.
Za nim jednak przejdziemy do analizy poszczególnych utworów, warto przyjrzeć się okładce. Poskręcane bezlistne drzewa oraz zimowa atmosfera, charakterystyczne ciemne niebo i ówczesne logo zespołu razem z gotycką czcionką nazwy miesiąca prezentuje się znakomicie i świetnie wprowadza też w "pierwotny" styl Dalriady. Intro i outro jest jedynie krótką instrumentalną klamrą albumu, które nie wnoszą nic do jego odbioru, tak więc płytę tak naprawdę zaczyna "Védj Meg, Láng!" a kończy "Ötödik Nap". Pierwszy z nich, czyli "Zachowaj mnie od ognia" rozpoczyna się niepokojąco, zupełnie jakbyśmy oglądali jakąś spustoszoną wioskę, z niej też uciekają wszystkie ptaki. Po chwili jednak wchodzą gitary, perkusja i fletowa melodia. Bardzo fajnie wypada też melodyjny, ostry riff powtarzający melodię wygrywaną za fletem, która... dziwnie się kojarzy z czymś naszym, ale nie byłem w stanie sobie przypomnieć gdzie wcześniej tenże motyw słyszałem.
Debiutancki album powstał w rok po demówce "A Walesi Bárdok" i zawiera sześć nowych utworów, nagraną na nowo pieśń o walijskich bardach oraz krótkie intro i outro, razem około pięćdziesiąt pięć minut grania i dziewięć kawałków. W stosunku do dema niewiele się jeszcze zmieniło, wciąż dość surowe brzmienie, trochę toporny sposób nagrywania, przy jednoczesnej ewolucji kompozycji, co słychać nie tylko w utworze z dema, które zagrana jako całość brzmi pełniej i odrobinę inaczej, ale także w nowych utworach.
Za nim jednak przejdziemy do analizy poszczególnych utworów, warto przyjrzeć się okładce. Poskręcane bezlistne drzewa oraz zimowa atmosfera, charakterystyczne ciemne niebo i ówczesne logo zespołu razem z gotycką czcionką nazwy miesiąca prezentuje się znakomicie i świetnie wprowadza też w "pierwotny" styl Dalriady. Intro i outro jest jedynie krótką instrumentalną klamrą albumu, które nie wnoszą nic do jego odbioru, tak więc płytę tak naprawdę zaczyna "Védj Meg, Láng!" a kończy "Ötödik Nap". Pierwszy z nich, czyli "Zachowaj mnie od ognia" rozpoczyna się niepokojąco, zupełnie jakbyśmy oglądali jakąś spustoszoną wioskę, z niej też uciekają wszystkie ptaki. Po chwili jednak wchodzą gitary, perkusja i fletowa melodia. Bardzo fajnie wypada też melodyjny, ostry riff powtarzający melodię wygrywaną za fletem, która... dziwnie się kojarzy z czymś naszym, ale nie byłem w stanie sobie przypomnieć gdzie wcześniej tenże motyw słyszałem.
Zachowaj mnie od ognia,
Głęboko w lesie ukryj
Nie ma drogi, by go
Uniknąć
Spójrz na mnie teraz,
Smutek nie pozwoli zapomnieć
o pięknej kwiecistej dalii -
gdzie w pamięci można by ją ukryć?
Po tym świetnym, rozbudowanym utworze pojawia się "Népdal", który trwa niecałe trzy minuty. Na początku wita nas orkiestracja, a potem pojawia się lekkie taneczne tempo. W nim także podjęto temat zapominania i ucieczki przed czymś nieuniknionym, przed śmiercią i przeznaczeniem.
Bogata orkiestracja, ale także epicki klimat pojawia się w "Vérző Ima" ("Krwawa Modlitwa"). Bardzo dobrze wypada w nim krótka skrzypcowa solówka, ale całości brakuje zwieńczenia, utwór po prostu się urywa w momencie, w którym wydawałoby się powinien wstąpić w kulminację. Melodyjny "Szabad Madár" trochę rekompensuje ten brak. Jest szybki, wkręcający się w uszy, choć jeszcze niedoskonały. Na pewno słychać w nim tę Dalriadę, którą w latach późniejszych zespół się stanie, każdy wychwyci w nim bowiem elementy charakterystyczne dla grupy.Jest także dość krótki, bo znów trwa niecałe trzy minuty. Po nim następuje przepiękny, smutny "A Rab Gólya" o uwięzionym bocianie, który szerzej opisałem przy okazji "Arany Album" z 2009 roku. Zaraz po spotkaniu z bocianem czeka nas osiemnasto minutowa przeprawa z walijskimi bardami, a po niej "Ötödik Nap" ("Piąty Dzień") trwający niemal dziewięć minut utwór, który obok "A Rab Gólya" wypada najciekawiej. W nim kapitalnie poprowadzono linię gitar, które przenikają się z podniosłym, a zarazem smutnym tonem utworu i jego przejmującym tekstem.
Na tej płycie Dalriada podjęła tematy smutne i trudne, przemijania i straty, śmierci i pamięci, ale jest to muzyka przejmująca i sprawnie napisana. Nie pokazująca jeszcze w pełni potencjału tej grupy, ale stanowiąca spory krok do przodu. Dobrze jest ją poznawać już znając późniejsze płyty, żeby się nie zrazić na początku wspomnianym topornym brzmieniem i niedoskonałościami kompozycyjnymi, które jeszcze da się wychwycić, gdyż jeszcze wtedy nie był to zespół wyrobiony, ale z całą pewnością z bardzo interesującym podejściem i czymś ciekawym do przekazania. Ocena: 7/10
Fragmenty "Védj Meg, Láng!" w tłumaczeniu własnym. "Jégbontó" w lutym.
Nie tylko sie urodziłeś, bloga tez w styczniu zacząłeś :) nie ma przypadków! ;)
OdpowiedzUsuńprzy okazji - wszystkiego najlepszego :D
No ba! ;) Tak zresztą mawiał redaktor Kaczkowski o przypadkach. Dziękuję ;) Pozdrawiam!
Usuń