Minęło prawie czterdzieści pięć lat od powstania Black Sabbath, czterdzieści trzy od premiery debiutanckiego albumu, trzydzieści pięć lat od ostatniego albumu z Ozzym Osbournem "Never Say Die!", osiemnaście od ostatniego albumu grupy "Forbidden" i cztery od jedynego studyjnego krążka Heaven And Hell "The Devil You Know". Niewątpliwie, powrót Black Sabbath w oryginalnym składzie i zapowiedź nowego, dziewiętnastego albumu, był jedną z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Czy słusznie?
Szybko okazało się, że jednak nie będzie to tak oryginalny skład jak pierwotnie zakładano. Kolegom z zespołu podziękował Bill Ward i w studiu zastąpił go Brad Wilk (szerzej znany jako perkusista Audioslave oraz Rage Against the Machine). Nie mam wątpliwości, że Wilk odnalazł się doskonale w graniu Sabbathów. Niewątpliwie też, Sabbaci niczego udowadniać nie musieli, zrealizowanie tej płyty dla nich musiało być jednak sporym wyzwaniem i przyjemnością. Niestety, ja nie podzielam entuzjazmu samych muzyków, czy wielu pozytywnych recenzji. Nie do końca.
Płytę otwierają dwie długie, wypuszczone już wcześniej, kompozycje, które szczerze mówiąc są najmocniejszymi punktami płyty. Najpierw świetny, doomowy "End of the Beginning", który znalazł się nawet na ścieżce dźwiękowej do finałowego odcinka trzynastej serii "CSI" oraz na napisach końcowych filmu Setha Rogena "This Is the End". Po nim również wyśmienity "God Is Dead?", który mógłby być jednym z tych kawałków, które zaśpiewałby Dio gdyby żył, a i Martin poradziłby sobie z nim znakomicie. Mamy jednak Ozzy'ego.Brzmi nadspodziewanie dobrze, choć nie jest to ten sam Osbourne co trzydzieści pięć lat temu i jeszcze wcześniej. Reszta, to dobrze znane riffy, charakterystyczny sabbathowy klimat.
Na trzecim miejscu znalazł się równie udany, przebojowy "Loner", również z dość wolnym tempem, i charakterystycznym riffingiem przywodzącym na myśl "NIB". Po nim jednak następuje nudny "Zeitgeist", jakiś taki zupełnie do Sabbathów nie przystający, nawet jeśli podobne fragmenty były w "Planet Caravan" czy na demówce z 1968 roku, kiedy grali jeszcze jazz. Piąty numer zatytułowany "Age Of Reason" również brzmi dość znajomo, przyjemnie się go słucha, jest melodyjny, ale nie wiedzieć czemu, choć dłuży się niemiłosiernie.
Po nim trochę bezbarwny "Live Forever", brzmiący jak odrzut z sesji nagraniowej "The Devil You Know" Heaven And Hell. Dość zaskakująco wypada "Damaged Soul", ponownie doomowy, z dużą dawką bluesa i harmonijką ustną , ale też się dłuży. Sporo dzieje się w finałowym "Dear Father", od ciężkich wolnych temp po miażdżące riffy. Jednak jest to kawałek zaledwie dobry, nie wyróżniający się. Ciekawostką jest fakt, że kończą go dźwięki dzwonów i burzy. Te same, które rozpoczynały debiutancki album "Black Sabbath" w 1970 roku. Ta klamra może oznaczać, że to będzie ostatni album w historii tej grupy.
Jest też dysk drugi z trzema bonusami. "Methademic" to jeszcze jeden wolniejszy, doomowy numer, ale nie wyróżniający się niczym szczególnym. Bardzo interesująco wypada "Pariah". Utwór melodyjny, ciężki i także nawiązujący do najlepszych kawałków z okresu Osbourne'a. Szkoda, że nie znalazł się na płycie podstawowej zamiast "Zeitgeist". Mamy też udany "Peace Of Mind", kolejny doomowy kroczący numer, który też swobodnie mógłby się znaleźć na regularnej płycie. Tak się nie stało, szkoda.
Nie oczekiwałem i zapewne nikt nie oczekiwał, że Black Sabbath zaskoczy czymś nowym. Nie oto chodziło, swoje wymyślili i ta płyta udowadnia jak wielkim i znaczącym dla historii metalu jest ta grupa. Ich historia zatoczyła koło. Wyśmienicie wieńczy "13" tę historię, choć nie jest to album wybitny. Moim zdaniem, nie dorównuje on największym dokonaniom Sabbathów, mimo, że ma kilka naprawdę świetnych momentów. Nie drażni podbity wokal Osbourne'a, w pełni został wykorzystany potencjał współczesnej technologii i jego połączenie z tym co w Black Sabbath było najlepsze. Zabrakło mi jednak magii, która charakteryzowała wszystkie ich najważniejsze płyty, także magii i przebojowości ostatniego albumu z Dio sprzed czterech lat. I jeszcze jeden mankament: odpowiedzialny za brzmienie Rick Rubin znów za mocno podkręcił gałki.
Na tle innych płyt jest to album średni, do posłuchania i zapomnienia, jednak jeśli jest to ostatni, to jest to pożegnanie naprawdę udane. Ocena: 6,5/10
Powroty czasem bywaja ciężkie, ale chwała im za to, ze sie jeszcze chłopaki do czegos wzięli i zrobili to przyzwoicie. jak usłyszałam pierwszy raz "God is dead" to się zastanawiałam czy ktoś mnie w jajo nie robi, czy to naprawde ich nowa piosenka ;)
OdpowiedzUsuńTrochę za niska ocena, mierzyłbym bardziej w 7,5. Tak czy owak, przyzwoita płyta, która nadaje się na zwieńczenie kariery tego zespołu.
OdpowiedzUsuń