poniedziałek, 24 czerwca 2013

Deyacoda - Chapter Zero (2013)


Black River już raczej nie wróci. To samo dotyczy Rootwater, a przede wszystkim rewelacyjnego wokalisty jakim był Maciej Taff. Wspominam o tych grupach i o nim nie bez powodu, ponieważ debiutująca Deaycoda stylistycznie ma z nimi wiele wspólnego. Być może jestem też jedyną osobą, które takie podobieństwa słyszy, ale nie są to jedyne, pozytywne skojarzenia, zwłaszcza jak na pierwsze spotkanie z muzyką tej grupy...


Tak naprawdę, nie jest to debiutancki album warszawskiego zespołu. W 2007, w rok po powstaniu grupy, bowiem wydali pełnometrażowy album "Mechanism", który był rozpowszechniany z czasopismem... komputerowym, a mianowicie z Cd-Action. Mało tego, kiedy w 2008 roku wychodziła gra "Assassin's Creed", zrealizowali promujący ją kawałek "My Creed". Jednakże pochodzący z tego roku album jest debiutem z punktu widzenia jego publikacji i dystrybucji. Często mówi się, że jakiś zespół wychodzi z cienia, albo wreszcie pokazuje na co go stać, w przypadku Deyacody, w pełni stwierdzić czy wychodzi z cienia ciężko, bo na pewno nie jest to zespół znany w całym kraju, a co dopiero na świecie, chociaż zapewne wielu go mimo wszystko kojarzy. Jestem jednak przekonany, że tym albumem zaistnieją w szerszej świadomości.

Pierwszą, czyli drugą płytę warszawiaków otwiera mocny "Unbroken". Już w tym numerze można usłyszeć, że Krzysztof Rustecki swoją barwą głosu silnie przypomina Taffa, ale bynajmniej go nie kopiuje. Wolne tempo z dość ciężkim riffem niechaj nie zmyli nikogo, a już tym bardziej spokojny akustyczny wstęp w "The Way" jakby wyjęty z Faith No More (zwłaszcza z okresu płyty "King For A Day Fool For A Lifetime” z 1995 roku), zaraz następuje kolejne uderzenie i znów trochę pachnie Black River czy Rootwater, a jednak jest to odrobinę inny typ grania, choć mocno w zbliżonej stylistyce zakorzeniony. Po nim świetne kawałki "Stronger" i "Religion", które nie są odkrywcze, bo słyszymy właściwie znane dźwięki, ale są tak zagrane, że osaczają i wżerają się mózgownicę. Kapitalne wrażenie robi "Emptiness" będący jakby skrzyżowaniem obu zespołów Macieja Taffa z Stone Sour. Zaskoczenie może wywołać numer szósty, zatytułowany "Outro", ale to naturalnie nie koniec płyty. Ten jest odrobinę wolniejszy, ale nie spuszcza się z tonu.

Kolejne skojarzenia z Rootwater, zwłaszcza z ostatniej rewelacyjnej płyty "Visionism" można mieć w numerze "Sleeping" (bardzo podobne riffy i ogólna konstrukcja kawałka do tej znanej ze wspomnianej płyty). Ale to nie wrzuta, w umiejętny sposób zdają się kontynuować drogę nieistniejącego już zespołu, notabene także z Warszawy pochodzącego. Z kolei w takim "Alive" wyraźnie znów słychać Stone Sour. Bardzo dobre wrażenie robi rozbudowany i ciężki "Gravity", jednak po kilku mocniejszych zwalniają w kawałku zatytułowanym "Nothing", by na koniec znów uderzyć w melodyjnym "It's Over".

To jedna z tych płyt, która wchodzi i nie chce wyjść. Utwory są zwarte, przebojowe oraz ciekawie poprowadzone, a całość dobrze zrealizowana brzmieniowo. Black River i Rootwater zyskały godnego następcę (uczepiłem się ich wiem), ale zdecydowanie stanowią alternatywę, dla silnej konkurencji jakimi są takie grupy jak  Lostbone, Made of Hate, Hedfirst czy Chain Reaction. Liczę, że "rozdział zerowy" nie będzie jedynym dla tego zespołu, bo naprawdę istnieją spore szanse, że o tej grupie jeszcze będzie głośno. Mógłbym się przyczepić jeszcze do tego, że wszystkie kawałki są po angielsku, ale cóż, moje stanowisko w tej sprawie, jest znane. To także jeden z najsolidniejszych polskich debiutów (no prawie), tego roku. Ocena:8/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz