Tegoroczne, słabe wydawnictwo UFO
„Seven Deadly” nie zachwyca kompletnie i spokojnie można je przemliczeć, najnowszy
album Rush jest jednak zupełnie inny. Udowadnia, że Rush to zespół genialny i
swobodnie mogący konkurować z większością współczesnych grup, zespół po którym
nie widać, ani nie słychać absolutnie żadnego upływu czasu. Wstyd nie znać tej
grupy i wstyd nie posłuchać jej najnowszego dzieła. I to dosłownie – dzieła…
Rush na swój dziewiętnasty (!) album*
kazał czekać dokładnie pięć lat, tyle bowiem czasu minęło od albumu „Snakes
& Arrows” z 2007 roku. Dwa utwory („Caravan” i „BU2B”) były już gotowe i
wypuszczone w 2010 roku, jednak pełny album nie był wówczas planowany, a gdy
został potwierdzony status jego realizacji, premierę zaczęto przesuwać. 20
grudnia 2011 roku oficjalnie ogłoszono zakończenie prac nad nową płytą. Nie
boję się stwierdzić, że od czasu „Moving Pictures” z 1981 roku i
interesujących, ale chyba niedocenionych dwóch kolejnych „Signals” z 1982 i
„Grace Under Pressure” z 1984, Rush nie udało się nagrać dobrego, zapadającego
w pamięć materiału. Każda kolejna płyta była coraz słabsza, a Rush zaczął
uciekać od macierzystego rocka progresywnego w niemrawy hard rock i udawany
heavy metal. Jedynym wyjątkiem był ciekawy „Counterparts” z 1993, który był
próbą zdefiniowania i odnalezienia stylu Rush w czasach gdy szturmem na scenę
progresywną wbijał się Dream Theater, który podobnie jak Rush dał podwaliny pod
nowy gatunek oraz tak jak kiedyś Rush miał się stać najbardziej rozpoznawalnym
zespołem w swoim gatunku i nie bojącym się otwarcie powiedzieć, że inspirował
ich właśnie Rush. Niestety kolejne płyty były jeszcze słabsze, potem na kilka
lat przestali istnieć, a kiedy zdecydowali się wrócić też nie było najlepiej.
Niewiele zespołów po niepowodzeniach potrafi też się otrząsnąć i stworzyć
płytę, która nie tylko dorówna najlepszym dokonaniom danej grupy, ale także
pokaże młodym, nieopierzonym muzykom jak powinno się grać, jak również
doświadczonym już grupom w rodzaju Dream Theater, że oni też nie powiedzieli
jeszcze wszystkiego co mieli do powiedzenia. I naturalnie nie odkrywają niczego
nowego, grają kartami, które znamy, ale robią to w sposób tak niesamowity,
bezkompromisowy i świeży, jak wiele zespołów może tylko pomarzyć.
Najnowszy krążek Rush otwiera
dwuletni już „Caravan”. Wietrzny wstęp i po chwili uderza świetny riff
prowadzący, wibrujący idealnie skalibrowany na wierzch bas i mocna perkusja.
Utwór nie jest jednak szybki, utrzymany w średnim, ale pędzącym do przodu
tempem od razu kojarzy się z najlepszym okresem zespołu w latach 70 i początku
lat 80. Zresztą wokalista, niezastąpiony Geddy Lee, grający też na basie, jest
w znakomitej formie, co słychać już w tym kawałku, zresztą bardzo dobrym. Po
nim następuje „BU2B” brzmiący jakby był wyjęty z przestrzennych space rockowych
eksperymentów Rush z lat 70 albo takiego Hawkwind w latach świetności. Znów
wybuch świetnego riffu prowadzącego i kapitalnego basu. A do tego jeszcze numer
po prostu wpada w ucho, i brzmi nowocześnie i bardzo alternatywnie, może nawet
budzić skojarzenia z Muse, ale to niemal graniczy z obrazą kanadyjskich
wyjadaczy. Utwór tytułowy trafił na pozycję trzecią. Rozwija się powoli i jest
utworem dużo spokojniejszym od poprzednich. Fantastycznie unosi się w
przestrzeni i znów w uszach najmocniej wibruje niesamowicie nagrany bas.
Numer czwarty to „The Anarchist”.
Wejście perkusji, gitarowego riffu a następnie kolejnej dawki basu zwala z nóg.
Iron Maiden przyznaje, że Rush miało wpływ na ich muzykę, w tym kawałku to
słychać, bo Ironi nie powstydziliby się takiego numeru, w każdym razie linia
basu skojarzenia z Ironami wywołać może. Do ich ostatniej płyty pasowałby
idealnie. Jest majstersztykiem jakich od Rush dawno brakowało. Piątka to
„Carnies” – kawałek wolniejszy, choć również nie pozbawiony wpadającego w ucho
melodyjnego riffu i świetnego basu, i będę to chyba do znudzenia powtarzał,
takiego basu to ja długo już nie słyszałem. Krótki, balladowy „Halo Effect”
może znów wywołać skojarzenia z Muse, a nawet z U2. I to nie jest wcale żadna
wrzuta – on brzmi tak jakby był wyjęty z ich twórczości o to dosłownie. Kolejne
świetne wejście z basem, który wżera się w mózg otrzymujemy w „Seven Cities Of
Gold”, który zaraz rozwija się w dość szybki hard rockowy numer w najlepszym
wydaniu. Tu nie ma miejsca na sztampę i nudę, Rushowe trio jest w naprawdę
znakomitej formie!
Następnie znakomity „The
Wreckers” który znów może wywołać skojarzenia z współczesnym, nowoczesnym
graniem znanym z twórczości Muse, Coldplay czy ostatnich dokonań U2. I to nie
powtórka z tych zespołów, a po prostu Rush w formie sprzed lat. Niesamowity
utwór, po którym następuje wybrany na drugi singiel (pierwszym był „Caravan”)
świetny „Headlong Flight”. Klimat, pędzący riff i przede wszystkim bas, który
kradnie całą uwagę. Dziesiąty kawałek to
zaledwie półtoraminutowa akustyczno-symfoniczna miniaturka „BU2B2”. Jedenasty,
przedostatni, nosi tytuł „Wish Them Well” i podobnie jak pozostałe utwory
brzmią jak wyjęte z ich najlepszych płyt. Cudowności nie dosyć, bo finałowy
„The Garden” jest spokojny, powolny, wietrzny i liryczny, z dodatkiem
orkiestracji i dopiero na końcówkę epicko eksploduje.
Podchodziłem do przesłuchania tej
płyty z chłodnym nastawieniem, raczej nastawieniem „się przesłucha” aniżeli „to
będzie dobra płyta”, takich nadziei nie wiązałem w żadnym wypadku. Kiedy
puściłem ją wsiąkłem, zostałem wbity w fotel niesamowitą świeżością, formą i
brzmieniem. Na tej płycie nie ma wypełniaczy czy złych utworów-potworków, to
ponad godzina muzyki na najwyższym poziomie. Najdrobniejszy element, muzyczny
szczegół zawarty na „Clockwork Angels” został zrealizowany precyzyjnie i
niezwykle dokładnie. Czas jaki przyszło czekać na ten album zostaje w ciągu
dosłownie kilka minut zrekompensowany, a potem już jest kosmos. Rush wróciło w
znakomitej formie i ze znakomitą, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, płytą,
której chce się słuchać od nowa gdy tylko przejedzie calutka do końca.
Zegarmistrzowska robota, której ucinam za okładkę, która świetnie pasuje do płyty, ale wydaje mi się trochę nijaka.
Ocena: 9/10
* Razem z coverową epką "Feedback" z 2004 roku "Clockwork Angels" to 20 (!) album studyjny w historii tej grupy.
A ja jakoś ich nie chwytam, zupełnie... I to od zawsze... No nie przemawiają do mnie, nie wiem czemu... Wiem, klasyka i w ogóle, no ale co ja zrobię, jesli "nie zachwyca"?? :/
OdpowiedzUsuńJa tak mam z Budgie na przykład, co do Rush doceniam ich ogromny wkład, ale też jakoś specjalnie nie trawię, ubóstwiam kilka numerów z tych najważniejszych płyt, a ta mnie po prostu zaskoczyła pozytywnie.
UsuńPodzielam opinię o tej płycie. Singlowe "Caravan" i "BU2B" dane mi było usłyszeć w maju ubiegłego roku na żywo w Rotterdamie. Kosmiozny koncert i genialny zespół.
OdpowiedzUsuńPS. Tytuł płyty z 1984 r. to "Grace Under Pressure"
Rzeczywiście, najwyraźniej się pomyliłem. Zdarza się :)
Usuń