Współczesne supergrupy mają to do
siebie, że albo są niespójne i nie bardzo wiedzą co chcą grać, mimo, że są
świetne (Them Crooked Vultures), albo są niewypałami zupełnymi i zbędnymi
powrotami do współpracy niektórych muzyków
z innymi muzykami(Unisonic), albo istnieją zbyt krótko przerwane nagłą
śmiercią ważnego w zespole człowieka (Heaven & Hell), albo zachwycają tym
co robią od pierwszego do ostatniego numeru i idą za ciosem rok w rok wydając
płyty fantastyczne (Black Country Communion)…
„Kill Devil Hill” to debiut grupy
o tej samej nazwie złożony nie tylko z muzyków znanych, ale także z zupełnych
debiutantów, ciężko powiedzieć do której kategorii ten zespół zaliczyć, choć na
pewno nie do drugiej a w dodatku jest to debiut naprawdę udany. Grupa powstała
w 2011 roku z inicjatywy perkusisty Vinny’ego Appice’a (ex-Black Sabbath,
ex-Dio, ex-Heaven & Hell), który dokooptował do kompletu basistę Rexa
Browna (ex-Pantera, Down), gitarzystę Marka Zavona i młodego wokalistę Jasona „Deweya” Bragga.
Nazwa została wzięta od miasteczka Kill Devil Hill znajdującego się w stanie
Północna Karolina, którego historia ma swoje początki w czasach kolonializmu, a
utrwaliła się dzięki miejscowym piratom, którzy zaczęli nazywać porywany ze
statków rum mianem „Kill Devil”, a z tego powodu lokalne wydmy zaczęto nazywać
„Kill Devil Hill”. Pierwsza płyta tego zespołu miała swoją premierę w maju.
Obecnie zespół jest w trasie koncertowej z Adrenaline Mob – inną supergrupą dowodzoną
przez Mike’a Portnoya (ex-Dream Theater), która, pozwolę sobie zauważyć w tym
miejscu, należy do tej pierwszej grupy.
Album jest taki jak swego czasu o
projekcie opowiadał lider Vinny Appice: Uwielbiam
grać ciężką i głośną muzykę (…). Urodziłem się w zupełnie innych czasach, w
których istniała melodia i harmonia. Nie muszą być miłe. Muszą być pokręcone, w
minorowej tonacji i mroczne. Dewey (wokalista)* rozumie
to doskonale. Na tej płycie są świetne melodie i ciężkie uderzenia. Wciąż
jednak jest to muzyka mroczna. I bynajmniej nie wesoła. (…) Zawsze grałem z
nastawieniem na wolne tempa, tak więc będzie ciężko i podkręcone pod nutę D…
będzie dokładnie to, co kocham: Energetyczna, agresywna muza.”**
Otwiera fenomenalny walec „War
Machine”, który wgniata w fotel nisko strojonymi gitarami, świetnym riffem i
szybką perkusją Appice’a. I do tego naprawdę kapitalny i różnorodny wokal
Deweya. Po nim „Hangman” z wejściem jakiego nie powstydziłoby się nawet Black
Sabbath, dalszego ciągu zresztą też. Wolna i ciężka jednocześnie
stonerowo-sludge’owa uczta dla uszu. I to dosłownie. Na trzeciej pozycji „Vodoo
Doll” – równie masywny z pierwiastkami hard rockowymi za sprawą niesamowitego
wokalu. Następnie „Gates Of Hell”. Appice chyba nie byłby sobą jakby nie było
kawałka o tak znamiennym tytule, sam bowiem tytuł znów kojarzy się z Black
Sabbath i Heaven & Hell. A i wejście jak wyjęte z twórczości tych zespołów,
gęsta i mroczna melodia gitary, wolne wejście perkusji, duszne tempo… i
przywodzący trochę Dio lub Jamesa Hetfielda z płyty „Load” wokal… majstersztyk
po prostu.
Potem „Rise From The Shadows” –
iście stonerowy groove na wejście I znów kopara w dół. Łapiemy się na
wystukiwaniu rytmu palcami… brud, duchota, piaskowa burza i piękno w każdym
dźwięku… W szóstym zaczynamy
dosłownie umierać, zresztą taki tytuł numeru „We’re All Gonna Die”. Kolejne genialne,
mocne wejście i każdy pojedynczy dźwięk na swoim miejscu, słyszalny wyraźnie
jak słyszy się skrzypienie starych drewnianych schodów w pustym, zbyt cichym domu. Rewelacja. Siódemka to „Strange” znów na
piaszczystą stonerową nutę, wolniejszy i bardziej balladowy. Po prostu świetny.
Nie czuje się kiedy mija czas i pojawia się znamiennie zatytułowany kolejny kawałek
„Time & Time Again”. Doomowe, wolne tempa jak z Black Sabbath czy Heaven
& Hell i hard rockowa przebojowość w tym utworze dominują i znów włos się
jeży na głowie – przefantastyczność wcielona w całość. Spotkanie w numerze
kolejnym ze starym człowiekiem jest równie potężne. Szybkie, energetyczne
tempo, mocne riffy i wyśmienita perkusja Appice’a. Istne szaleństwo. Numer „Mysterius
Ways” zwalnia najmocniej: akustyczna southern rockowa gitara i spokojny wokal
Deweya, jakby chcieli powiedzieć – dość mieszania, czas na wyciszenie. A w
dodatku utwór trwa króciutko bo rpatem dwie minuty i dwadzieścia sekund. Ale to
nie koniec – z mgły wynurza się kolejny walec „Up In Flames” z kolejnym
mrocznym wejściem przypominającym bijący dzwon, ale tu nie ma szybkich temp,
utwór jest wolny z ostrzejszymi akcentami i lekko okręcający się wokół głowy
niczym jadowity wąż. I dopiero po nim następuje finał zatytułowany „Revenge”. Perkusyjna
kanonada i fantastyczny wibrujący riff, ciężko, brudno i wolno, ale pędząco
niczym lokomotywa parowa, która ma zaraz eksplodować. Cudowne zakończenie
cudownej płyty.
Dwanaście kawałków wcale do
długich nie należy – średnia długość to jakieś trzy, cztery minuty. Tylko jeden
jest dłuższy, raptem pięć i pół minuty (numer 11) i są też dwa numery trwające
nieco ponad dwie minuty. Świetni muzycy wydali świetną płytę, w dodatku świetny
debiut. Wgniotka i zmiotka totalna, płyta której się nie oczekiwało, ale którą
trzeba przesłuchać. Byłoby pełne dziesięć z wykrzyknikiem, będzie dziewięć i
pół za rozczarowującą w stosunku do zawartości okładkę. I mam nadzieję, że nie skończy się na jednej płycie,
a kolejna będzie równie fantastyczna.
Ocena: 9,5/10
Hmmmm.... nie, to nie jest to co lubię. Ale doceniam, ze się postarali. ;)Podoba mi się za to Twoje określenie "wgniotka i zmiotka" :)
OdpowiedzUsuńzajebista płyta słucham dopiero pierszy raz teraz własnie i już chce każdy kawałek puscic od nowa,Sabsi muszą sie postarać z reunion LP,lecz mają zajebista przewage sir. OZZY,gdyby on tu zaspiewał płyta by maiła takie pierdolniecie w swiecie że hej,ale i tak jest zajebiscie sabbatowy klimat,cuuudeńko,a wokalista zajebisty ma głos,ocena zasłużona brakuje do arcydzieła tu ozzika !!!
OdpowiedzUsuń