Muzycy zespołu Stonehenge |
Tytuł dziewiątej części cyklu „Retrospekcja”
to oczywiście mały żart słowny, ale pasuje do tematu, który chcę tym razem
przedstawić. Jakiś czas temu z impetem wskoczyliśmy w lata 80 i heavy metalowe zespoły zapomniane
niesłusznie w historii tego gatunku. Kontynuując wątek kilka krótszych
opowieści o grupach, które nie zdążyły wydać pełnometrażowego materiału, a ich twórczość
zamyka się w kilku zaledwie, rozproszonych utworach. Oto opowieść, trochę dłuższa
niż zazwyczaj, o trzech zespołach: Oxym, Stonehenge oraz Vikkyd Vikker.
1. Oxym
Bardzo niewiele dziś wiadomo o
tej grupie oprócz tego, że powstała w 1980 roku w Accrington, Lancashire w
Wielkiej Brytanii. W tym samym roku zrealizowali swój debiutancki singiel „Music
Power” (zawierający dwa utwory) oraz utwór „Hot Rain”, który znalazł się na
kompilacji New Electric Warriors Compilation wydanej w tym samym roku. Zespół
prawdopodobnie rozwiązał się niedługo potem, nie są znane przyczyny tegoż rozwiązania.
Wiadomo też, że w skład zespołu Oxym wchodził basista Nigel „Tolly” Talbot,
perkusista Mik Wilson, gitarzysta Phil Lord oraz gitarzysta i wokalista Rob
Rigby zmarły w 2011 roku w wieku 51 lat. Ten ostatni pozostał najdłużej
aktywnym muzykiem grupy, po rozpadzie Oxym grał w takich zespołach jak Night Mission, Chase the Ace, Check it Out,
Paragon i Gridlock - zawsze będąc w nich frontmanem i oczywiście gitarzystą.
Okładka jedynego singla grupy Oxym |
Oxym pozostawił po sobie, jako
się rzekło, tylko trzy numery. Zresztą bardzo dobre i po raz kolejny zdające
się pytać słuchacza – dlaczego? Niczego w nich bowiem nie brakuje, ani pomysłu,
ani techniki, ani tym bardziej przebojowości, która cechowała wczesny heavy
metal, zwłaszcza ten z nurtu New Wave Of British Heavy Metal. Kawałek „Hot Rain”
to klasyczny przykład hard rocka z wyraźnymi inklinacjami w stronę heavy
metalu, gdzieś w stylu Nazareth, Samson czy Rush. Wolne, skoczne, lekko
taneczne tempo, melodyjna gitara prowadząca i świetne wyważone tło basu i
pulsująca perkusja. Do tego bardzo dobry wokal mogący przynieść skojarzenia z
wczesnym Brucem Dickinsonem. Natomiast jedenastominutowy singiel zawiera
fantastyczny utwór „Mind Keys”, który zaczyna się od gitarowej zagrywki mogącej
skojarzyć się z Diamond Head, a potem przechodzi w żwawy utwór utrzymany w
stylistyce Rush. Wyraźnie też słychać w nim elementy wczesnego punk rocka i
późniejszego zimno falowego podejścia. Powtórzenie świetnej zagrywki na koniec
utworu – cudowności, których żal dosłownie. Tytułowy utwór, „Music Power” zaś ów
siedmiocalowy singiel otwierał i brzmiał równie ciekawie. Perkusyjne intro, a
następnie energetyczny riff w hard rockowym stylu, solówka i zejście do
akustycznego wolnego, wietrznego klimatu z wyraźnie słyszalnymi trzaskami
winylowej płyty (!) co dodaje dodatkowego uroku nagraniu i przyspieszenie z
pięknie wybijającym się nad całość basem. Dziś może wydawać się ten kawałek
prosty, żeby nie powiedzieć prymitywny, ale nie da się ukryć, że brzmiący
naprawdę dobrze, mimo upływu czasu.
Możliwe, że Oxym dużych szans na
przetrwanie nie miał, ale trzy zachowane utwory pokazują, że był to ciekawy
zespół. Każdy szanujący się fan muzyki heavy metalowej powinien dokopać się
tych numerów. Nie byli kamieniem milowym, ale dziś są jedną z tych zapomnianych
perełek, które warto posłuchać i trzeba znać.
2. Stonehenge
O drugim zespole, o którym chcę
opowiedzieć, wiadomo jeszcze mniej. Powstał w roku 1980 w Auckland, w Nowej
Zelandii. Twórczość zespołu zamyka się w jednej epce – „Wings Of Steel”
zrealizowanej w roku 1986, która została ponownie wydana w 1993 roku. Nie wiadomo
kiedy zespół i z jakiego powodu się rozwiązał, ale składał się pięciu muzyków:
basisty Phila Drake’a, perkusisty Carla Mackie’go, gitarzystów Ashleya Bartona
i Antona Jelicicha oraz wokalisty Djamila Rodopa. Żaden też nie kontynuował
przygody z muzyką po rozpadzie grupy. Ich jedyna epka zawiera trzy numery (i na
takiej ilości, niestety, się skończyło) i trwa nieco ponad szesnaście minut, a
stylistycznie oscyluje wokół heavy/power metalu. Podobno uznaje się Stonehenge
za jeden z ważniejszych zespołów które przyczyniły się znacząco dla rozwoju power
i speed metalu. I rzeczywiście słuchając utworów zawartych na epce nie odmówić
racji temu spostrzeżeniu.
Okładka jedynej epki Stonehenge |
Pierwszy numer, tytułowy, otwiera
mroczne, nisko strojone wejście gitar jawnie wywołujące skojarzenia z
proto-doomowymi eksperymentami, następujące po nim przejście w szybkie thrashowe
granie utrzymane w średnich tempach. Wokal z charakterystyczną chrypką może
wywołać skojarzenia z AC/DC, tu i ówdzie pojawiają się nawet Iron Maidenowe
zagrywki. Mocną stroną są świetne instrumentalne fragmenty, których nie powstydziłby
Judas Priest, może nawet Metallica czy Megadeth. Drugi utwór to „Burning Fever”
(znany tez jako „Warlords” – pod takim bowiem tytułem został wydany na
kompilacji „Attack From Down Unda” również z 1986 roku). Ten zaczyna Iron
Maidenowskie spokojne, klimatyczne wejście z ostrzejszymi uderzeniami, powoli
progresywnie się rozwija i zaczyna się rozkręcać do szybszych fragmentów z
fantastycznym eksplodującym finałem. Niesamowitego klimatu dodają zachowane winylowe
trzaski (!) i bardzo ciekawa barwa Rodopa, która oprócz skojarzeń z AC/DC
silnie inspirowana jest Robertem Plantem z Led Zeppelin oraz znienawidzoną
przez niektórych manierą Paula Di’Anno. Ostatni kawałek to „Easy Livin’ –
gitarowy wjazd i rozkręcanie w stylu Nazareth, Judas Priest i Saxon. I znów
wokal kojarzący się z AC/DC, a sam utwór, choć dziś wydający się wtórny do
bólu, jest bodaj najlepszym na epce. Jest nie tylko najdłuższy, ale też pędzi
do przodu i słychać w nim progresywny szlif, który tak mocno wpisał się w power
metal, a także speed metalowe kawalkady i gitarowe bitwy, która tu pojawia się
w drugiej połowie numeru.
Stonehenge to raczej ciekawostka,
ale wywołująca bardzo miłe skojarzenia i odczucia. Jedna z tych, które
posłuchać warto, a i naturalnie zachować od zapomnienia. Zniknęli w natłoku
innych lepszych i ważniejszych zespołów, a i kraj z którego pochodzili do tego się
przyczynił – nie ma chyba zbyt wielu i dziś znanych zespołów z Nowej Zelandii,
niestety. Nie da się jednak odmówić im wkładu w heaby metal. Fani staroci i
heavy metalowych, klasycznych brzmień, zwłaszcza tych z nurtu revivalu, powinni
płytkę poznać, bo warto.
3. Vikkyd
Vikker
Najmocniej jednak wyróżnia się
spośród nich, ostatni w tej opowieści, zapomniany zespół, a mianowicie Vikkyd
Vikker. O tym zespole nie wiadomo prawie zupełnie nic, ani kiedy powstali, ani
kiedy dokładnie i z jakiego powodu się rozwiązali. Wiadomo, że grupa powstała w
Midlands w Wielkiej Brytanii i zrealizował, podobnie jak opisane wyżej,
zaledwie trzy utwory. Dwa z nich znalazły się na siedmiocalowym singlu „Black
Of The Night” z 1983 roku, a jeden na kompilacji „Metallic Storm Compilation” z
1982 roku. Podobno zanim się rozwiązali zmienili nazwę na Pretty Wicked, a
wokalistą był Richard Boreman z innego zespołu Barwell, którego niestety nie
znam, a żadnych informacji znaleźć nie sposób, zarówno o człowieku, jak i tym
zespole.
Siedmiocalowy singiel rozpoczyna
utwór „Release”. Gitarowe wejście z hard rockowymi inklinacjami w stylu AC/DC,
W.A.S.P, Budgie czy Accept. Następnie utwór jest utrzymany w wolnym tempie, ale
cały czas na ostrych skocznych, gitarach. Wokalista miał barwę raczej nijaką,
spokojną bez szaleństw i łagodną, trochę kontrastującą z tłem. A sam utwór trwa
bez mała prawie siedem minut, nagrany czysto i odpowiednio, charakterystycznie
dla tamtych czasów w lekko tłumiony sposób. Numer drugi, tytułowy, również
otwiera gitarowy wstęp, a potem przyspiesza. Wybija się nad całość bas, a wokal
brzmi ciekawiej. Utwór silnie kojarzy się z twórczością Saxon, może nawet Tank
i wczesnego Iron Maiden (wskazuje się główny riff jako jedną z inspiracji dla riffu z kawałka „Powerslave”
tegoż). Wcześniejszy, utwór trzeci, nosi tytuł „Super Rocker”. Nagrany surowej
i znacznie bardziej wpisujący się w heavy metalowy styl. Jest szybszy i
przebojowy i znów pachnie Budgie, Accept i innymi wiwlkimi tamtego czasu,
którzy przyczynili się do powstania thrash metalu przez swój zdecydowanie
cięższy hard rock. Bardzo ciekawy utwór zresztą, którego słucha się z
przyjemnością – jest po prostu świetnie napisany.
Vikkyd Vikker wtedy nie odkrywał
niczego wielkiego i w sumie nie dziwię się, że odpadli z „wyścigu zbrojeń”, ale
nie można przejść obok tego, co nagrali, obojętnie. Zdecydowanie warto poznać
te trzy kawałki i przez chwilę zastanowić się: jakie zespoły za kolejne
trzydzieści, czterdzieści lat będzie się wykopywać i słuchając myśleć – nagrali
mało, szybko zniknęli, ale istnieli, zrobili swoje… - bo i takie zespoły na
pewno wśród kolejnych marnych indie i dziwnych metalowych tworów się znajdą. A
te trzy numery, to kawał dobrej muzyki w starym stylu, takiej której coraz częściej
brakuje.
O żadnym z tych trzech zespołów nie miałam nawet bladego pojęcia, a po posłuchaniu dochodze do wniosku, że naprawdę nie byli wcale źli. Zastanawiam się, czy czasem czysty przypadek nie ma wpływu na to, ze jeden zespół sie przebija, a drugi nie.
OdpowiedzUsuńNie ma przypadków, ale boli niewątpliwie, że nie zdążyli nagrać czegoś więcej, a takich zespołów jest masa, może będzie dalszy ciąg tego artykułu w jakimś niedługim czasie.
Usuń