W zeszłym roku wydał dziewiąty
solowy album “Dust Bowl”, drugą płytę supergrupy Black Country Communion i
koncertówkę tegoż oraz zrealizował projekt z Beth Hart, wyśmienitą płytę „Don’t
Explain”. W tym roku bynajmniej nie postanowił spocząć na laurach – najpierw
kompilacja „No Hits, No Hype, Just The Best”, następnie koncertówka „Beacon
Theatre Live From New York”, wreszcie dziesiąta solowa produkcja „Driving
Towards The Daylight”, a podobno na jesień tego roku planowana jest trzecia
płyta BCC – po prostu człowiek jest niemożliwy. A nowa płyta jest cudowna!
Najnowszy album tego wybitnego
gitarzysty jest przede wszystkim bardzo spójny w obranej stylistyce, o ile
bowiem „Dust Bowl” mieszał hard rocka z bluesem, tak najnowszy wraca do korzeni
gitarzysty i w całości oscyluje wokół bluesa. Bonamassa postanowił, podobnie
jak poprzednio, nagrać zarówno własne autorskie utwory i jak swoje wersje mniej
lub bardziej znanych standardów, jak zwykle traktując je uczciwie. Nie są to
wymęczone kopie, czy przerobione na siłę wersje, ale utwory zagrane z całym
szacunkiem dla oryginałów, jednocześnie stając się nowymi kawałkami, za sprawą
geniuszu Bonamassy.
Kompozycja Bonamassy „Dislocated
Boy”, która otwiera album, zaczyna się od klawiszowego delikatnego wjazdu, a
dopiero po chwili wchodzi gitara i pochodowa perkusja. Wolny, klasycznie
zbudowany bluesowy kawałek, który od wciąga słuchacza od pierwszego dźwięku. Po
nim następuje fantastyczny „Stones In My Passway” z repertuaru diabła gitary
Roberta Johnsona. Jestem pewien, że byłby z tej wersji zadowolony i nie tylko z
racji bogatego aranżu, ale także niemal hard rockowego tempa – wszak czuć w nim
Led Zeppelinowe inklinacje (!). Na trzecie miejsce trafiła kompozycja Bonamassy
pod tym samym tytułem jaki ma płyta. Utwór tytułowy jest znacznie
spokojniejszy, oparty na delikatnej gitarze i klawiszach, przyspiesza odrobinę
tylko gdzieś w środku, a potem znów się wycisza i ponownie przyspiesza. Kawałek
po prostu magiczny.
Numer czwarty pochodzi z
repertuaru Howlin’ Wolf – „Who’s been Talking” zabarwiony hard rockowym
szlifem, wżerający się melodyjnym riffem w głowę. Wersja kapitalna i zupełnie
inna od oryginału, dłuższa i inaczej zaaranżowana, a wcale nie gorsza. Wręcz
przeciwnie. „I Got All You Need” z repertuaru wokalistki Koko Taylor jest następny.
Cóż Bonamassa, panią Taylor nie jest, ale muzyczne tło wypada absolutnie
fantastycznie. Po prostu klasyczny, bujający blues. Cudo. Numer szósty na
płycie to „A Place in my Heart” Berniego Marsdena. Kapitalny kawałek jak wyjęty
z twórczości Gary’ego Moore’a u Bonamassy brzmi bardzo podobnie, żeby nie
powiedzieć identycznie jak oryginał, ale nie zmienia faktu, że jest utwór
fenomenalny – bujający, przejmująco smutny i po prostu piękny. Dobrego utworu
nie można zepsuć, a jak zabiera się za niego ktoś taki jak Bonamassa to nie ma
ku temu żadnych wątpliwości.
Siódemka to „Lonely Town Lonely Street” Billa
Withersa. I znów świetny utwór zrobiony świetnie. Przyprószony hard
rockowym szlifem riffy Withersa nabrały wyrazistości, a sam kawałek mógłby
znaleźć się w repertuarze Deep Purple czy nawet Rush. Co tu kryć, po prostu majstersztyk!
Po nim kolejny utwór autorstwa Bonamassy „Heavenly Soul” – dość szybki, pulsujący
blues z progresywnymi skojarzeniami – Procol Harum? Genesis? A może Dire Straits albo Emerson, Lake
And Palmer? Ależ tak! Dziewiątka to utwór Toma Waitsa „New Coat Of Pain”.
I tu z kolei znów wersja różniąca się od oryginału – bogatsza, bardziej
rockowa. I szczerze mówiąc wolę wersję Bonamassy niż Waitsa, za którym jakoś
nigdy nie przepadałem. Przedostatni kawałek „Somewhere Trouble Don’t Go” Buddy’ego
Millera w wersji Bonamassy jest równie wspaniały jak oryginał, choć zupełnie
inny. W wersji Bonamassy zrobił się z tego kapitalny, rockowy numer z szybkim
riffem, wpadającą w ucho melodią i pędzącym do przodu tempem, zupełnie jakbyśmy
siedzieli w jakiejś lokomotywie parowej sunącej po szynach (o tym utwór był na
poprzedniej płycie) lub poruszali się po torze wyścigowym w samochodzie gdzieś
z początku wieku (to mamy na genialnej, przywodzącej na myśl plakaty Shella,
okładce). Finał to bodaj najmłodszy kawałek na płycie, pochodzący z repertuaru
Jimmyego Barnesa bluesrockowa „pościelówka” nosząca tytuł „Too Much Ain’t
Enough Love” w wersji Bonamassy nie różni się od oryginału. Jest trochę
inaczej, ale najbardziej wyróżnia się zupełnie inny, bardziej szorstki, po
prostu lepszy i dojrzalszy, wokal samego Jimmyego Barnesa.
Bonamassa nie zawiódł. Z płyty na
płytę jest coraz lepszy. I bez wątpienia, jest to jedna z najlepszych,
najbardziej zaskakujących i nieoczekiwanych płyt roku dwa tysiące dźwięcznego,
który równie nieoczekiwanie jest już na półmetku. Kiedy to minęło? Nie wiem
kompletnie. Ale ta płyta długo z głośników nie wyjdzie, a Bonamassa jeszcze
długo będzie nas zachwycał, bo to, co siedzi w tym facecie nie jest z tego
świata. Na pewno nie. Jeśli każda epoka ma swoich Bogów, Bonamassa jest bez wątpienia
jednym z nich. Ocena: 9,5/10
Bonamassa jest naprawdę fantastyczny. Ja jeszcze nadal się zachwycam "Don't explain" i powiem Ci, ze dopiero teraz sobie uświadomiłam, jak dużo czasu już od tej płyty upłyneło! A ona nadal mi przygrywa. Nowego jeszcze nie posiadam na własnośc, ale już zdązyłam przsłuchać i będzie to pierwszy zakup jakiego dokonam w najblizszym czasie. :)
OdpowiedzUsuń