wtorek, 5 czerwca 2012

Joe Bonamassa - Driving Towards The Daylight (2012)



W zeszłym roku wydał dziewiąty solowy album “Dust Bowl”, drugą płytę supergrupy Black Country Communion i koncertówkę tegoż oraz zrealizował projekt z Beth Hart, wyśmienitą płytę „Don’t Explain”. W tym roku bynajmniej nie postanowił spocząć na laurach – najpierw kompilacja „No Hits, No Hype, Just The Best”, następnie koncertówka „Beacon Theatre Live From New York”, wreszcie dziesiąta solowa produkcja „Driving Towards The Daylight”, a podobno na jesień tego roku planowana jest trzecia płyta BCC – po prostu człowiek jest niemożliwy. A nowa płyta jest cudowna!

Najnowszy album tego wybitnego gitarzysty jest przede wszystkim bardzo spójny w obranej stylistyce, o ile bowiem „Dust Bowl” mieszał hard rocka z bluesem, tak najnowszy wraca do korzeni gitarzysty i w całości oscyluje wokół bluesa. Bonamassa postanowił, podobnie jak poprzednio, nagrać zarówno własne autorskie utwory i jak swoje wersje mniej lub bardziej znanych standardów, jak zwykle traktując je uczciwie. Nie są to wymęczone kopie, czy przerobione na siłę wersje, ale utwory zagrane z całym szacunkiem dla oryginałów, jednocześnie stając się nowymi kawałkami, za sprawą geniuszu Bonamassy.

Kompozycja Bonamassy „Dislocated Boy”, która otwiera album, zaczyna się od klawiszowego delikatnego wjazdu, a dopiero po chwili wchodzi gitara i pochodowa perkusja. Wolny, klasycznie zbudowany bluesowy kawałek, który od wciąga słuchacza od pierwszego dźwięku. Po nim następuje fantastyczny „Stones In My Passway” z repertuaru diabła gitary Roberta Johnsona. Jestem pewien, że byłby z tej wersji zadowolony i nie tylko z racji bogatego aranżu, ale także niemal hard rockowego tempa – wszak czuć w nim Led Zeppelinowe inklinacje (!). Na trzecie miejsce trafiła kompozycja Bonamassy pod tym samym tytułem jaki ma płyta. Utwór tytułowy jest znacznie spokojniejszy, oparty na delikatnej gitarze i klawiszach, przyspiesza odrobinę tylko gdzieś w środku, a potem znów się wycisza i ponownie przyspiesza. Kawałek po prostu magiczny.

Numer czwarty pochodzi z repertuaru Howlin’ Wolf – „Who’s been Talking” zabarwiony hard rockowym szlifem, wżerający się melodyjnym riffem w głowę. Wersja kapitalna i zupełnie inna od oryginału, dłuższa i inaczej zaaranżowana, a wcale nie gorsza. Wręcz przeciwnie. „I Got All You Need” z repertuaru wokalistki Koko Taylor jest następny. Cóż Bonamassa, panią Taylor nie jest, ale muzyczne tło wypada absolutnie fantastycznie. Po prostu klasyczny, bujający blues. Cudo. Numer szósty na płycie to „A Place in my Heart” Berniego Marsdena. Kapitalny kawałek jak wyjęty z twórczości Gary’ego Moore’a u Bonamassy brzmi bardzo podobnie, żeby nie powiedzieć identycznie jak oryginał, ale nie zmienia faktu, że jest utwór fenomenalny – bujający, przejmująco smutny i po prostu piękny. Dobrego utworu nie można zepsuć, a jak zabiera się za niego ktoś taki jak Bonamassa to nie ma ku temu żadnych wątpliwości.

Siódemka to „Lonely Town Lonely Street” Billa Withersa. I znów świetny utwór zrobiony świetnie. Przyprószony hard rockowym szlifem riffy Withersa nabrały wyrazistości, a sam kawałek mógłby znaleźć się w repertuarze Deep Purple czy nawet Rush. Co tu kryć, po prostu majstersztyk! Po nim kolejny utwór autorstwa Bonamassy „Heavenly Soul” – dość szybki, pulsujący blues z progresywnymi skojarzeniami – Procol Harum? Genesis? A może Dire Straits albo Emerson, Lake And Palmer? Ależ tak! Dziewiątka to utwór Toma Waitsa „New Coat Of Pain”. I tu z kolei znów wersja różniąca się od oryginału – bogatsza, bardziej rockowa. I szczerze mówiąc wolę wersję Bonamassy niż Waitsa, za którym jakoś nigdy nie przepadałem. Przedostatni kawałek „Somewhere Trouble Don’t Go” Buddy’ego Millera w wersji Bonamassy jest równie wspaniały jak oryginał, choć zupełnie inny. W wersji Bonamassy zrobił się z tego kapitalny, rockowy numer z szybkim riffem, wpadającą w ucho melodią i pędzącym do przodu tempem, zupełnie jakbyśmy siedzieli w jakiejś lokomotywie parowej sunącej po szynach (o tym utwór był na poprzedniej płycie) lub poruszali się po torze wyścigowym w samochodzie gdzieś z początku wieku (to mamy na genialnej, przywodzącej na myśl plakaty Shella, okładce). Finał to bodaj najmłodszy kawałek na płycie, pochodzący z repertuaru Jimmyego Barnesa bluesrockowa „pościelówka” nosząca tytuł „Too Much Ain’t Enough Love” w wersji Bonamassy nie różni się od oryginału. Jest trochę inaczej, ale najbardziej wyróżnia się zupełnie inny, bardziej szorstki, po prostu lepszy i dojrzalszy, wokal samego Jimmyego Barnesa.

Bonamassa nie zawiódł. Z płyty na płytę jest coraz lepszy. I bez wątpienia, jest to jedna z najlepszych, najbardziej zaskakujących i nieoczekiwanych płyt roku dwa tysiące dźwięcznego, który równie nieoczekiwanie jest już na półmetku. Kiedy to minęło? Nie wiem kompletnie. Ale ta płyta długo z głośników nie wyjdzie, a Bonamassa jeszcze długo będzie nas zachwycał, bo to, co siedzi w tym facecie nie jest z tego świata. Na pewno nie. Jeśli każda epoka ma swoich Bogów, Bonamassa jest bez wątpienia jednym z nich. Ocena: 9,5/10 


1 komentarz:

  1. Bonamassa jest naprawdę fantastyczny. Ja jeszcze nadal się zachwycam "Don't explain" i powiem Ci, ze dopiero teraz sobie uświadomiłam, jak dużo czasu już od tej płyty upłyneło! A ona nadal mi przygrywa. Nowego jeszcze nie posiadam na własnośc, ale już zdązyłam przsłuchać i będzie to pierwszy zakup jakiego dokonam w najblizszym czasie. :)

    OdpowiedzUsuń