poniedziałek, 10 grudnia 2012

R23/51: Stonamite Fest I (8.12.2012, Desdemona, Gdynia)




Pierwsza odsłona nowej cyklicznej imprezy stonerowej w Trójmieście na pewno rozgrzała nie jednego wielbiciela takiego grania. Już same nazwy zebrane na jego pierwszą edycję potrafiłyby ogrzać każdego zmarźlucha, a zagrały: poznański Snake Thursday, słupski Struggle With God, krakowski Purple Haze Ensemble, starogardzki Sautrus oraz grupa z dalekiej północy, szwedzka wisienka na torcie: Captain Crimson…


Po małej obsuwie na deskach Desdemony rozłożył się Snake Thursday, który już drugi raz gościł w Trójmieście (ostatnio można było ich usłyszeć dwa tygodnie temu na White Gibson Fest). Poznaniacy zaserwowali powrót do lat 70 i zagrali zarówno swoje starsze kompozycje,  jak i kilka utworów z tegorocznej bardzo dobrej płyty „Cruise Mode”. Nie zabrakło więc takich mocnych utworów jak „Slow Down” czy „Bitchcraft” niebezpiecznie blisko zbliżających się do klasycznego heavy metalu, którym mocno się chłopaki inspirują, a także „Deep Gravity Well” czy „God’s Scythe”, które zabrzmiały jeszcze mocniej niż w wersjach studyjnych. Jako otwierająca kapela sprawdził się Snake Thursday znakomicie i  niemal od początku porwał sobą zbierającą się publiczność. 

Po nich pojawili się chłopacy ze słupskiego Struggle With God, którzy po ciepło przyjętym demo z tego roku postanowili pokazać swoje cięższe brzmienie. I tak obok pachnących hard rockiem i heavy  metalem utworów, nie zabrakło wycieczek w stronę rozbudowanych niemal doomowych kompozycji. Pokazali, że nie tylko potrafią tworzyć spójne, szybkie utwory do poskakania, ale także tworzyć klimat, melancholijne post-metalowe pasaże, których na pewno zabraknąć nie powinno na nadchodzącej debiutanckiej płycie „Lid Curtain”, której premiera ma się odbyć dokładnie w dzień rzekomego końca świata. Nie wątpliwie jest to zespół wart uwagi, zwracający uwagę nie tylko różnorodnością stylistyczną, ale także pomysłem na siebie, stawiający na coś więcej niż bezmyślna łupanka.

 Struggle With God
Trzecim zespołem tego zimowego wieczoru był krakowski Purple Haze Ensemble, który z kolei zaserwował granie spod znaku gęstego hardcore’u, a nawet sludge metalu. Agresywne gitarowe granie raz po raz mieszało się tutaj z mięsistym brzmieniem i klimatycznymi, zwolnieniami, by za chwilę znów uderzyć ścianą gitarowego jazgotu, surowizną i elementami melodii przejawiającej się choćby w solówkach. Do tego pomiędzy wszystkim przemykały elektroniczne wstawki, które niestety były zbędne, w każdym razie tu ginęły i wychwytywalne były tylko miejscami. Według mnie lepiej też by się sprawdziło granie chłopaków gdyby zrezygnowali z wokalu, który nijak nie łączył się z graną przez nich muzyką, zbyt ciężki i za bardzo nastawiony na niezrozumiałą kompletnie barwę growlu.

Charyzmatyczny wokalista Sautrusa
Nieuchronnie zbliżał się finał i na niego złożyły się dwa zespoły, starogardzki Sautrus oraz szwedzka wisienka, czyli Captain Crimson. Ten pierwszy miał nawet specjalnie przygotowaną oprawę wizualną, która wydała mi się trochę niespójną z ogólnym zarysem, choć miejscami były w niej takie fragmenty jak rozbierająca się pani, później przefiltrowana przez różne wydłużające lub spłaszczające ją efekty czy sceny z supermarketów wyglądających jak przemarsz mrówek. Jednym słowem psychodela. I taki też był występ Sautrusa. Jeśli ich debiutancka płyta miała w sobie coś z sabatu czarownic, to koncert jaki zagrali miał w sobie coś rozedrganych schizofrenicznych wizji po jakiś grzybkach, narkotykach czy innych halucynogenach. Dwukrotnie zabrzmiał świetny „The Blackest Hole/Black Hole” (w tym raz na bis) oraz zabrzmiał też  utwór „Seed”, który płytę otwierał. Osobną sprawą jest wokal, który zabrzmiał jeszcze ciekawiej niż na płycie. Zrezygnowałbym jednak z konferansjerki, która nieco niepotrzbenie rozbijała transową atmosferę. Ponadto Sautrus fenomenalnie wprowadził w atmosferę jaka zapanowała gdy zaczęli grać Szwedzi.

Captain Crimson, to kolejna po grupie Horisont, która penetruje utarte szlaki hard rocka z lat 60. i 70., kolejna która robi to z niesamowitym wyczuciem i w sposób iście magiczny łącząc stylistykę retro z nowoczesnym brzmieniem i spojrzeniem na muzykę. Zwłaszcza ta ostatnia kapela najbardziej porwała za sobą publiczność, nie tylko niezwykłą żywiołowością, czy bezpretensjonalnością, ale także mruganiem oczka do wszystkich zebranych. Gdzieś nad nimi bowiem drzemie duch legendarnego Led Zeppelin i można było się o tym przekonać na własne uszy. Zresztą ich debiutancka, tegoroczna płyta porywa równie kapitalnie i pokazuje, że i dziś można w świeży sposób grać muzykę, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło.

Szwedzka wisienka, czyli Captain Crimson
Pięć zespołów, w tym ten jeden, który oczarował chyba wszystkich, czyli szwedzki Captain Crimson zaprezentowało się fantastycznie. Dopisało brzmienie i frekwencja, a nawet klimat budowany przez zbliżone, choć bardzo różnorodne style grania. Całość pozwala patrzeć optymistycznie w przyszłość, że podobnych wieczorów i równie wciągających koncertów w Trójmieście, a być może nawet i w gdyńskiej Desdemonie, na pewno nie zabraknie. Już teraz wiadomo, że w marcu przyszłego roku odbędzie się druga edycja festiwalu, na której na pewno nie zabraknie znamienitych gości.

1 komentarz: