Marc Hudson |
Ostatni koncert tej jesieni w
gdyńskim Uchu i ponownie pozmiatane. Brytyjski
DragonForce przyjechał do Polski po raz drugi, ale po raz pierwszy zagrali w
Trójmieście. Po raz pierwszy też wystąpił w Polsce ze swoim nowym wokalistą,
niezwykle utalentowanym młodym Marciem Hudsonem.
Ponownie zaczęło się punktualnie,
równo o 19 (brawo!) i od razu z dopracowanym, pełnym brzmieniem. Supportem była
warszawska grupa Chain Reaction, a nie jak zapowiadano wcześniej amerykański
Huntress i niemiecki Kissin’ Dynamite, których nie wiadomo kiedy odwołano i
nagle okazało się, że w ogóle nie mieli zagrać w tej części trasy Dragonforce’a.
Dziwna sprawa, bardzo nie miła w stosunku do wcześniejszych ogłoszeń. Chain
Reaction - pamiętam jeszcze początki tego zespołu, ich występ u Wojewódzkiego i
pierwszą ważną płytkę jaką było „Id” z 2006 roku, a z niej świetny utwór „Manipulacja”,
który zresztą zagrali na koniec swojego występu. Piękna sprawa, bo znów czułem
się jakbym był w liceum, a wtedy to był to jeden z tych songów, który z
kumplami słuchaliśmy niemal na okrągło, na przemian z Hunterem i z Comą.
Później jakoś przestałem śledzić co się dzieje z tym zespołem, a możliwość
zobaczenia go na żywo, niewątpliwie była równie atrakcyjna, jak możliwość
zobaczenia pierwotnego składu trasy. Chain Reaction publiczności nie porwał od
samego początku, jednak charyzmatyczny wokalista, którym okazał się być „Barton”
znany też z Lostbone, która kilka miesięcy temu gościła w Uchu w ramach
Metalowej Trasy Roku, szybko zaprowadził porządek i po kilkunastu minutach do
samego końca pod sceną coś się ruszało, a wspomnianą „Manipulację” nawet
zaśpiewał razem z publicznością. Sam zespół zaprezentował nowoczesny metal, raz
po raz przetykany skojarzeniami z death metalem czy metalcorem, bo to Chain
Reaction wszak gra, choć pamiętam, że zaczynał od thrash metalu. I ta mieszanka
sprawdziła się znakomicie jako rozgrzewacz, choć stylistycznie średnio pasował
do Dragonforce, nie powiem, że fatalnie, bo tak nie było, ale zespół można było
dobrać inny, niektórzy nawet mówili jaki chętnie by widzieli przed Brytyjczykami
i jednogłośnie wymieniali poznański Pathfinder. I w pełni się z tym zgadzam,
wtedy byłby zaiste niesamowity koncert. Nie mniej jednak wypadli mocno i gdy w
klubie zbierało się coraz więcej ludzi, fantastycznie wprowadzili w atmosferę,
tego co miało nastąpić po nich.
Herman Li |
Równo o w pół do dziewiątej na
scenie Ucha pojawili się muzycy DragonForce’a i rozpoczęli od „Holding On” otwierającego
„The Power Within” wydanego w kwietniu tego roku. Po nim zabrzmiał „Heroes Of
Our Time” z płyty „Ultra Beatdown” (2008), ostatniej na której śpiewał ZP
Threat, a którego z wyśmienitym skutkiem zastąpił Marc Hudson. Następnie
wrócili do najnowszego albumu, z którego zagrali utwór „Seasons” (będący drugim
singlem nowego albumu) , a po nim „Fury of the Storm” z drugiej płyty „Sonic
Firestorm”. Ponownie wrócili do nowego krążka i zagrali utwór „Die by the Sword”,
po którym zabrzmiał kawałek „Operation Ground And Pound” z „Inhuman Rampage”, a
następnie „Fileds Of Despair” ponownie z „Sonic Firestorm” i „Storming the
Burning Fields” z „Inhuman Rampage”, który zastąpił utwór „Star Fire” z ich pierwszej
płyty, a zaraz po nim „Through The Fire And Flames” z tego samego albumu. Set
podstawowy zakończył „Cry Thunder” z najnowszej płyty, a na bis zagrali „Valley
of the Damned” , utwór tytułowy z pierwszej płyty. Nie grali krótko, bo pełne
siedemdziesiąt osiem minut, ale mimo to pozostawili sporą dawkę niedosytu, na
pewno zabrakło jeszcze kilku utworów, ja bym z chęcią usłyszał „Disciples Of
Babylon” (jeden z pierwszych jaki usłyszałem pięć czy sześć lat temu, również będąc jeszcze w
liceum) czy fantastycznej ballady „My Spirit Will Go On” z „Sonica” i może
jeszcze jakiegoś numeru z nowej płyty, ale niestety na więcej nie dali się
namówić, a setlista nawet tego nie przewidywała.
Od lewej: Herman Li (przycięty), klawiszowiec Vadim Pruzhanov, gitarzysta Sam Totman oraz basista Frederic Leclerq |
Cóż jeszcze? Mity o tym jakoby
DragonForce grać nie potrafił okazały się mocno przesadzone, bowiem wyraźnie
było widać, że gitarzysta Herman Li po
strunach zasuwa (i to wcale nie z prędkością światła), a perkusista Dave
Mackintosh przywiódł mi sposobem grania na myśl Mike’a Portnoya, a na którym się
zapewne wzoruje. Marc Hudson z kolei wyszedł jeszcze ciekawiej niż na swoim
debiucie, czyli „The Power Within”. Bardzo dobrze radził sobie z wszystkimi
partiami z wcześniejszych utworów, miał świetny kontakt z publicznością, która
odwdzięczała się tym samym, a odzew był fantastyczny, nie tylko pod samą sceną,
ale także na tyłach klubu, gdzie stali Ci, którzy woleli „zabezpieczać tyły”.
Pozwolił sobie nawet na przeczytanie kilku zdań po polsku z kartki, w tym te,
które mocno rozśmieszyły publiczność, a Hermana Li lekko zszokowały (co było
jedynie grą): „Znam człowieka z małym fiutem. Ma długie włosy i pochodzi z Hong
Kongu”, zadeklarował się też, że „dzisiaj wszystkim stawia”, ale naturalnie
tego nie zrobił, tłumacząc też, że „nie wie do końca co to znaczy, ale
przeczyta to i tak”. Dopisało brzmienie i atmosfera, a nawet publika, choć zdecydowanie
niższa niż podczas Huntera, ale sądzę, że porównywalna z tą z Vadera.
Lupus z Marciem Hudsonem |
Ostatni koncert tej jesieni
podobnie jak dwa pozostałe, na których
miałem okazję być, był rewelacyjny. Bawiłem się naprawdę fantastycznie i
jeszcze mocniej utwierdziłem się w przekonaniu, że zmiana wokalisty w
DragonForce była konieczna, bo to co robi Marc Hudson to kawał wyśmienitej
roboty. Ci, którzy nie przybyli na koncert z sobie tylko powodów powinni tego
żałować, bo było warto. Mam nadzieję, że na kolejny koncert brytyjskiej grupy u
nas w Trójmieście nie będziemy musieli długo czekać, oraz, że zagrają set
jeszcze dłuższy i równie intensywny.
Lupus z Hermanem Li |
Zdjęcia własne, a dla chętnych do posłuchania (dostępność ograniczona w czasie) bootleg na LupusUnderground (czyli oficjalnym soundcloudzie bloga).
Ja dzisiaj prawie, że się rozczarowałem - grali same numery z nowej płyty, ale później zaczęły się kawałki z "Sonic Firestorm". Ale ja i tak czekałem na "Valley Of The Damned" i podobnie jak w Gdyni, tak samo i w Warszawie zagrali ten numer na bis. Przy numerze „Fileds Of Despair” miałem wrażenie, że Marc trochę nie jest w stanie pociągnąć tego numeru. Zaśpiewał go zupełnie inaczej niż ZP Threat. Scenka z czytaniem po polsku faktycznie wyszła bardzo zabawnie ;-) Dobry akcent humorystyczny. I jednak widać na scenie, że DragonForce to przede wszystkim Herman Li - i faktycznie muzycy potrafią grać, a brzmienie mieli dzisiaj najlepsze spośród wszystkich trzech kapel.
OdpowiedzUsuńU Was trzy kapele były? A co jeszcze oprócz Chain Reaction? I dobrze wiedzieć, że DragonForce różne setlisty miał przygotowane, a słyszałem opinie, że w tej trasie mają jedną :)
UsuńInnej setlisty to chyba nie mieli. Może były po prostu inaczej poukładane kawałki. A poza Chain Reaction grała jeszcze czeska kapela Eagleheart. Taki sobie power metal - w sumie słabe nagłośnienie zabiło ich występ.
Usuń