Pierwsza odsłona nowej cyklicznej
imprezy stonerowej w Trójmieście na pewno rozgrzała nie jednego wielbiciela
takiego grania. Już same nazwy zebrane na jego pierwszą edycję potrafiłyby ogrzać każdego zmarźlucha, a zagrały: poznański Snake Thursday, słupski Struggle
With God, krakowski Purple Haze Ensemble, starogardzki Sautrus oraz grupa z
dalekiej północy, szwedzka wisienka na torcie: Captain Crimson…
Po małej obsuwie na deskach
Desdemony rozłożył się Snake Thursday, który już drugi raz gościł w Trójmieście
(ostatnio można było ich usłyszeć dwa tygodnie temu na White Gibson Fest). Poznaniacy
zaserwowali powrót do lat 70 i zagrali zarówno swoje starsze kompozycje, jak i kilka utworów z tegorocznej bardzo
dobrej płyty „Cruise Mode”. Nie zabrakło więc takich mocnych utworów jak „Slow
Down” czy „Bitchcraft” niebezpiecznie blisko zbliżających się do klasycznego
heavy metalu, którym mocno się chłopaki inspirują, a także „Deep Gravity Well”
czy „God’s Scythe”, które zabrzmiały jeszcze mocniej niż w wersjach studyjnych. Jako otwierająca kapela sprawdził się Snake
Thursday znakomicie i niemal od początku
porwał sobą zbierającą się publiczność.
Po nich pojawili się chłopacy ze
słupskiego Struggle With God, którzy po ciepło przyjętym demo z tego roku
postanowili pokazać swoje cięższe brzmienie. I tak obok pachnących hard rockiem
i heavy metalem utworów, nie zabrakło wycieczek w
stronę rozbudowanych niemal doomowych kompozycji. Pokazali, że nie tylko
potrafią tworzyć spójne, szybkie utwory do poskakania, ale także tworzyć
klimat, melancholijne post-metalowe pasaże, których na pewno zabraknąć nie
powinno na nadchodzącej debiutanckiej płycie „Lid Curtain”, której premiera ma
się odbyć dokładnie w dzień rzekomego końca świata. Nie wątpliwie jest to
zespół wart uwagi, zwracający uwagę nie tylko różnorodnością stylistyczną, ale
także pomysłem na siebie, stawiający na coś więcej niż bezmyślna łupanka.
Struggle With God |
Trzecim zespołem tego zimowego
wieczoru był krakowski Purple Haze Ensemble, który z kolei zaserwował granie
spod znaku gęstego hardcore’u, a nawet sludge metalu. Agresywne gitarowe granie
raz po raz mieszało się tutaj z mięsistym brzmieniem i klimatycznymi,
zwolnieniami, by za chwilę znów uderzyć ścianą gitarowego jazgotu, surowizną i
elementami melodii przejawiającej się choćby w solówkach. Do tego pomiędzy
wszystkim przemykały elektroniczne wstawki, które niestety były zbędne, w
każdym razie tu ginęły i wychwytywalne były tylko miejscami. Według mnie lepiej
też by się sprawdziło granie chłopaków gdyby zrezygnowali z wokalu, który nijak
nie łączył się z graną przez nich muzyką, zbyt ciężki i za bardzo nastawiony na
niezrozumiałą kompletnie barwę growlu.
Charyzmatyczny wokalista Sautrusa |
Nieuchronnie zbliżał się finał i
na niego złożyły się dwa zespoły, starogardzki Sautrus oraz szwedzka wisienka,
czyli Captain Crimson. Ten pierwszy miał nawet specjalnie przygotowaną oprawę
wizualną, która wydała mi się trochę niespójną z ogólnym zarysem, choć
miejscami były w niej takie fragmenty jak rozbierająca się pani, później
przefiltrowana przez różne wydłużające lub spłaszczające ją efekty czy sceny z
supermarketów wyglądających jak przemarsz mrówek. Jednym słowem psychodela. I
taki też był występ Sautrusa. Jeśli ich debiutancka płyta miała w sobie coś z
sabatu czarownic, to koncert jaki zagrali miał w sobie coś rozedrganych
schizofrenicznych wizji po jakiś grzybkach, narkotykach czy innych
halucynogenach. Dwukrotnie zabrzmiał świetny „The Blackest Hole/Black Hole” (w
tym raz na bis) oraz zabrzmiał też utwór
„Seed”, który płytę otwierał. Osobną sprawą jest wokal, który zabrzmiał jeszcze
ciekawiej niż na płycie. Zrezygnowałbym jednak z konferansjerki, która nieco
niepotrzbenie rozbijała transową atmosferę. Ponadto Sautrus fenomenalnie
wprowadził w atmosferę jaka zapanowała gdy zaczęli grać Szwedzi.
Captain Crimson, to kolejna po
grupie Horisont, która penetruje utarte szlaki hard rocka z lat 60. i 70.,
kolejna która robi to z niesamowitym wyczuciem i w sposób iście magiczny łącząc
stylistykę retro z nowoczesnym brzmieniem i spojrzeniem na muzykę. Zwłaszcza ta
ostatnia kapela najbardziej porwała za sobą publiczność, nie tylko niezwykłą
żywiołowością, czy bezpretensjonalnością, ale także mruganiem oczka do
wszystkich zebranych. Gdzieś nad nimi bowiem drzemie duch legendarnego Led
Zeppelin i można było się o tym przekonać na własne uszy. Zresztą ich
debiutancka, tegoroczna płyta porywa równie kapitalnie i pokazuje, że i dziś
można w świeży sposób grać muzykę, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło.
Szwedzka wisienka, czyli Captain Crimson |
Pięć zespołów, w tym ten jeden,
który oczarował chyba wszystkich, czyli szwedzki Captain Crimson zaprezentowało
się fantastycznie. Dopisało brzmienie i frekwencja, a nawet klimat budowany
przez zbliżone, choć bardzo różnorodne style grania. Całość pozwala patrzeć
optymistycznie w przyszłość, że podobnych wieczorów i równie wciągających
koncertów w Trójmieście, a być może nawet i w gdyńskiej Desdemonie, na pewno
nie zabraknie. Już teraz wiadomo, że w marcu przyszłego roku odbędzie się druga
edycja festiwalu, na której na pewno nie zabraknie znamienitych gości.
SAUTRUS!!!! REWELACJA!!!!
OdpowiedzUsuń