poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Ranking: Mikael Åkerfeldt i spółka - Opeth oczyma Geralta i Lupusa



Każdy z nas ma w swoim życiu takie zespoły, które zmieniły postrzeganie muzyki i kierunek poszukiwań. Mniej więcej w tym samym czasie kiedy poznałem Dream Theater poznałem Szwedów z Opeth. To była bodaj pierwsza kapela o tak ekstremalnym brzmieniu po którą sięgnąłem i która po dziś dzień należy do mojej ścisłej czołówki ulubionych formacji metalowych, obecnie także ze względu na woltę stylistyczną jaka dokonała się na początku tej dekady.  Zanim pojawi się najnowszy dwunasty album „Sorceress” sprawdźcie który album studyjny uważam za najlepszy, a który za najsłabszy w rankingu płyt Opeth - tym razem przygotowanym razem z Łukaszem "Geraltem" Jakubiakiem z zaprzyjaźnionego bloga Blisko Kultury...

10. Orchid (1995)

Przełomowy dla gatunku i wciąż świeży i z całą pewnością wzorcowy przykład łączenia progresywnego metalu z ekstremą – od death metalu poczynając, przechodząc przez black i doom – oraz przestrzenią, klimatem i własną tożsamością (i to od razu na początku kariery!). Z perspektywy czasu jest to też jednak album trochę niespójny, łapiący za ogon zbyt dużo przysłowiowych srok, ale pokazujący ogromny potencjał zespołu, który w późniejszym czasie przewróci do góry nogami świat muzyki metalowej. Dla mnie jest to także album szczególny - mimo że rzadko już do niego wracam - ze względu na growle, które były prawdopodobnie jednymi z pierwszych, które usłyszałem w życiu i na szczęście nie ostatnimi. Po latach i w porównaniu z późniejszymi płytami trącący już nieco myszką, choć nadal słucha się go bardzo dobrze.


9. Morningrise (1997)

Druga płyta  Opeth to przykład rozwoju doskonałego. W porównaniu do debiutanckiego „Orchid”, jest jeszcze bardziej mrocznie, melodyjniej i bardziej dojrzale, choć po latach i tak Akerfeldt będzie żartował z „absolutnego black metalowego bełkotu” i bezsensu płynącego z tamtego grania, które jeszcze dobitniej pokazało ogromny potencjał drzemiący w muzyce Szwedów, a która wkrótce miała przynieść efekty – w przeinterpretowaniu nie tylko death metalu, ale także epickiego power metalu skłaniającego się do brzmień symfonicznych i operowych.  To także jeden z tych albumów Opeth do którego lubię wracać bardziej ze względów sentymentalnych aniżeli jakościowych, ale który cenię wyżej niż późniejszy o dekadę „Watershed” z powodu wciąż bijącej z niej ogromnej mocy, masy klimatu i nieukrywanej młodzieńczej wściekłości.


8. Watershed (2008)


Przez wielu uważany za jeden z najlepszych albumów Szwedów.  Dziewiąty, a zarazem ostatni album zawierający muzykę death metalową po którym trzy lata później przyszedł czas na kolosalne zmiany brzmieniowe i stylistyczne. Album jak zwykle u Opeth znakomity i pełen nieprzewidywalnych rozwiązań, które zaskakują nawet po wielokrotnym odsłuchu, jednakże  przeze mnie nie lubiany jakoś szczególnie, choćby z wyczuwalnego zmęczenia Akerfeldta growlami i ciężkim, ekstremalnym graniem do którego na kolejnych albumach odeszli całkowicie i nigdy (poza koncertami) nie wrócili. Innymi słowy: pięknie zamknięty rozdział.



7. Still Life (1999)

Czwarty krążek Szwedów wydany raptem rok po „My Arms, Your Hearse”. To także drugi koncept Opeth i nadal zaskakująco równy, a miejscami dużo lżejszy od poprzedników choćby ze względu na częstsze pojawianie się czystych wokali. W moim odczuciu wyraźnie czuć tu zadyszkę i strach przed powielaniem schematów z poprzednich albumów, ale też kolejny krok do przodu, który  w trzy lata później zaowocuje pierwszym spotkaniem ze Stevenem Wilsonem nabrania wiatru w żagle za sprawą fantastycznego, podobno nagrywanego na setę, „Blackwater Park”.



6. My Arms, Your Hearse (1998)

Album Szwedów numer trzy i pierwszy będący konceptem, który był pierwszym przełomem dla Opeth. Wreszcie w pełni wypracowany własny, niepowtarzalny styl i wciąż kapitalne brzmienie albumu sprawia, że do dziś słucha się go niezwykle przyjemnie. Dla mnie stanowi on kwintesencję początków tego zespołu, który już okrzepł, ale zaczął szukać nowych ścieżek, by nie popaść w marazm tworzenia tego samego albumu (czego niestety nie udało się uniknąć na późniejszym zaledwie o rok „Still Life”), ale także jedną z kwintesencji tego gatunku: grania skomplikowanego, pomysłowego, łączącego ciężar z melodią i atmosferą, a także wszystkich różnic wynikających z połączenia death/blackowej muzyki z metalem progresywnym, który w tamtych czasach również wciąż był nowością.


5. Heritage (2011) 

Szokująca wolta stylistyczna jaka się tutaj dokonała zdziwiła pewnie nie tylko fanów, ale jak sądzę także cały zespół.  Czwarty efekt współpracy ze Stevenem Wilsonem, co ponownie przełożyło się na to jak ten album zabrzmiał, choć tym razem zajął się jedynie miksem. Opeth odciął się od black/death metalowych korzeni i zwrócił w kierunku rocka progresywnego silnie zakorzenionego w duchu lat 60 i 70. Dla mnie jest to album przedziwny nawet teraz gdy już się z nim osłuchałem, jednakże w chwili premiery należałem do tej części fanów, którzy nie potrafili zaakceptować nowego wizerunku, twierdząc nawet że jest to muzyka bardzo nieudolna i powinna być wydany pod innym szyldem, a przecież ma on tak wiele wspólnego z e starszym o osiem lat „Damnation”! Wreszcie jest to krążek niezwykle odważny i bezkompromisowy – a tym zawsze wyróżniał się Opeth – a także przepięknie flirtujący z przeszłością nie tylko samego zespołu, ale także progresywy,  zwłaszcza w kontekście sentymentalnej podróży do korzeni takiego grania. Brawa! (oryginalna, ostra i wówczas nieprzychylna recenzja dostępna tutaj)


4. Damnation (2003)

Jakże cudny jest to album! Będący trzecim albumem wyprodukowanym przez Stevena Wilsona, przede wszystkim znanego z Pourcipine Tree, a drugą częścią dylogii na literkę „D” z całą pewnością należy do albumów niezwykłych. Akerfeldt z zespołem po raz pierwszy całkowicie odeszli tutaj od death metalowego grania tworząc album złożony z przepełnionych mrokiem, ponurą atmosferą i pełną melancholii akustyczną podróż, która zamiast usypiać rozszarpuje na strzępy. Niezwykle udany eksperyment, który pokazał wielkość Opethu i stanowił kolejny ważny zwrot w ich karierze, który później znalazł swoje odbicie i w pewnym sensie rozwinięcie w „Heritage” z 2011 roku.


3. Blackwater Park (2001)

Pierwszy album stworzony pod czujnym uchem producenckim Stevena Wilsona,  a także kolejny album przełomowy dla Opethu dzięki któremu dał się również poznać szerszej publice. Album perfekcyjny i jeden z tych niedoścignionych, który na stałe wpisał się w panteon najważniejszych metalowych płyt, od którego też zaczął się szał na podobne granie, zespoły obracające się w podobnym graniu zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, a także zdobywać coraz większą międzynarodową sławę. Osobiście też uważam, że za ten album i to, co zrobił dla muzyki metalowej Akerfeldtowi należą się wieczyste pokłony! 



2. Ghost Reveries (2005) ex aequo Deliverance (2002)


Kolejna perła w koronie Opeth nie tylko jako grupy parającej się progresywnym death metalem, a zarazem przedostatnia przed wielką, radykalną zmianą stylistyczną. Podobnie jak w przypadku „Deliverance” jest to płyta idealna – doskonale łącząca ciężar i rozbudowaną formę, klimat i charakterystyczny styl grupy, który na każdej płycie ewoluował nie tracąc nic ze swoich rozpoznawalnych punktów, a jednocześnie nawet na chwilę nie idąc w sztampę czy powtarzalność. To także jedna z tych pozycji w dyskografii Szwedów do której wracam z nieukrywaną radością za każdym razem odkrywając zaklętą w niej magię na nowo. Ex aequo szósty album Opeth i sześć kompozycji, a przy tym drugi efekt współpracy ze Stevenem Wilsonem i prawdopodobnie najcięższy materiał Szwedów. Płyta, która za każdym odsłuchem sieka na kawałki, przeżuwa oraz nieco paradoksalnie kapitalnie relaksuje, nie brakuje w niej wszakże kapitalnych, klimatycznych zwolnień. Dla mnie są to płyty, która znajduje się w ścisłej czołówce moich ulubionych, tak progresywnych, jak i death metalowych i jedne z tych którym nic, ani pod względem brzmienia, ani kompozycyjnym nie brakuje – po prostu absolutne majstersztyki do których chce się wracać po wielokroć i naprawdę nie umiem się zdecydować, który jest lepszy…



1. Pale Communion (2014)

Absolutnie fenomenalna płyta, która wciąż lubi gościć w moim odtwarzaczu i stanowiąca bodaj najbardziej ukochaną przeze mnie płytę grupy Opeth i wreszcie ta, o której nie umiem napisać nic nowego, więc przytoczę słowa podsumowania z recenzji, która znalazła się na mojej macierzystej stronie LupusUnleashed: "Heritage" był zbyt radykalnym zerwaniem z ciężkim death metalowym wizerunkiem. Tutaj jest inaczej. Opeth pokazuje tutaj wszystkie swoje oblicza: te ciężkie i mroczne, gdzieś jeszcze pachnące death metalem i te łagodne, liryczne, mocniej nastawione na klimat, a nawet eklektyzm. Tu dopiero nawiązania do lat 60 i 70 zyskują właściwą interpretację, nie starają się być kopią, nie są połączone ze sobą nieskładnie i chaotycznie, ale w sposób piękny i przejmujący, nie dosłowny, ale wyraźny. Światłość z okładki, padająca na ikony przepięknie oddaje zmianę i ewolucję szwedzkiej grupy. "Pale Communion" to płyta piękna i niezwykła, ale wszyscy Ci, którzy oczekują łojenia i ciężaru rodem z pierwszych płyt nie mają tutaj czego szukać. To album, w którym trzeba się rozsmakować i za każdym razem odkryje się w nim coś co poruszy duszę i przykuje uwagę na dłużej. Trzeba to powiedzieć jasno, głośno i wyraźnie: Dawny Opeth umarł, ale narodził się nowy… (pełna recenzja dostępna tutaj)


Wyróżnienie: Storm Corrosion – Storm Corrosion (2012)

Solowy, niestety wciąż jednopłytowy, projekt Akerfeldta zrealizowany w kolaboracji ze Stevenem Wilsonem stanowiący wypadkową twórczości obu panów, a w przypadku Opeth przedłużeniem brzmienia z „Heritage” i z którym też długo nie umiałem się zaprzyjaźnić. Album przedziwny i ponownie mocno zanurzony w stylistyce lat 60 i 70, a szczególnie w twórczości wczesnego King Crimson, a przy tym niezwykle porywający i zaskakujący, taki który zdecydowanie nie jest na jedno przesłuchanie. „Storm Corrosion” należy bowiem słuchać wielokrotnie, by w pełni wychwycić wszystkie smaczki i zrozumieć, że Akerfeldt potrzebował tej zmiany w swoim życiu i twórczości. Wstyd nie znać. (oryginalna recenzja dostępna tutaj)


Do rankingu Łukasza "Geralta" Jakubiaka zapraszam na jego stronę Blisko Kultury!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz