czwartek, 11 sierpnia 2016

Po całości: Nami - Kruche światła, żywioły i wieczne umysły


Przyznajcie się ile zespołów z Księstwa Andory potraficie wymienić? Niektórzy zapewne będą kojarzyć jeden z nich - Persefone. O nim jednak będzie następnym razem. Tym razem będzie o tym drugim, którego dwóch członków w ostatnim czasie dołączyło do Persefone właśnie. Nami, bo właśnie o niej chciałbym napisać w kolejnej odsłonie "Po całości". Tym razem też będzie nieco krócej niż w przypadku Lazer/Wulf, bo grupa wydała jak dotychczas tylko dwie płyty studyjne.

Grupa powstała w 2007 roku i obecnie jest kwartetem. W jej skład wchodzą basista Ricard Tolosa, perkusista Sergi Verdeguer (grający także w Persefone od 2015 roku), wokalista Roger Andreu oraz będący w zespole od 2011 roku Filipe Baldaia, który od tego roku również gra z grupą Persefone. Warto wspomnieć, że ten ostatni ma w chwili obecnej zaledwie 23 lata, Ricardo ma 27, Sergi obecnie ma 29, a wokalista 33 lata. Są to zatem bardzo młodzi, ale niezwykle utalentowani muzycy, którzy naprawdę potrafią zachwycić swoimi umiejętnościami. Nami wydało dotychczas dwie płyty studyjne: debiutancki "Fragile Aligmnents" pojawił się w 2011 roku, a ich drugi i jak dotychczas ostatni album "The Eternal Light of the Unconscious Mind" w 2013. Oba prezentują się bardzo interesująco i znakomicie pokazują tez rozwój muzyki tej grupy i jak sądzę tylko kwestią czasu jest ukazanie się ich kolejnego albumu, bo choć ostatnio nie informują co słychać w ich "obozie" to jestem przekonany, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

1. Fragile Aligmnents

Trwający niespełna godzinę czasu (pięćdziesiąt osiem minut z sekundami) debiut Andorczyków w pewnym sensie rozbija się na trzy odrębne części: klamrę (początkowy i ostatni numer), dwu częściowy "The Inner Man" (również spinający klamrą cały album) oraz podzielona na pięć utworów jakby suita odnosząca się do żywiołów, kolejno i jak sądzę według teorii Arystotelesa: ziemi, ognia, eteru, powietrza i wody. Tę żywiołowość oddaje też okładka płyty, która przywodzić może też na myśl Gwiezdne Wrota, te bowiem jakby majaczą pomiędzy kolorami odnoszącymi się do kolejnych żywiołów i sugerować przejście do innego wymiaru. Czy jesteście gotowi przez nie przejść?

Pierwszy utwór nosi tytuł "Awakening from Lethargy" jest trwającym nieco ponad cztery minuty instrumentalnym wstępem, czymś w rodzaju uwertury. Wita nas akustyczna gitara, która ma za zadanie uśpić naszą czujność, po chwili niepokojąco dołącza perkusja i nieco mocniejsze akordy, jednak panowie nie zamierzają od razu uderzyć, bo utwór rozwija się powoli i klimatycznie, a całość ma raczej łagodny i melodyjny charakter. Uderzenie następuje dopiero w pierwszym "The Inner Man" noszącym podtytuł "Materia". To, co budziło się do życia w uwerturze uzyskało pełny kształt. Jest szybko, melodyjnie, a zarazem duszno i w pochodowym tempie. Wokal pozostawia nieco do życzenia, ale warstwa muzyczna jest naprawdę niezła i zdecydowanie nastawiona na atmosferę. Po nim następuje spotkanie z pierwszym żywiołem, czyli ziemią i nosi ono tytuł "The Growing". Pachnie tutaj Toolem i Opethem sprzed zmiany i nie brakuje zarówno spokojnego wstępu, jak i mocnego szybkiego, surowego i melodyjnego zarazem rozwinięcia. Kolejny, czyli ogień ma tytuł "Oppression and Understanding" co z koeli może odnosić do chińskiej interpretacji żywiołów znanej jako wu xing (cykl tworzenia, nierównowagi, zwyciężania, zniewagi). W tekście zaś pada też pytanie oto, co zostaje z człowieka gdy przejdzie już do kresu, czyli w momencie gdy przejdzie przez majaczące na okładce wrota. Tu od początku jest szybko i ciężko, nieco w klimacie Meshuggah, ale nie ma tu miejsca na djentowe riffy.


Trzeci żywioł, czyli eter to pachnący Opethem "Loop of Truth". Tu także istotnym aspektem są żywioły, choć w tekście (w jednym z jego końcowych fragmentów) wymienia się tylko cztery (i najważniejsze) z nich, również odnosząc się do chińskiej tradycji wu xing:

 Air, corruption
Fire, oppression
Earth, rotten
Water, perdition
Air, creation
Fire, warm
Earth, growing
Water, resurrection

W tym utworze następuje wyciszenie zarówno pod względem instrumentalnym, jak i wokalnym (choć obok czystego pojawia się również growl, szept czy wspólne chóralne śpiewy). Dopiero w połowie następuje szybsze rozwinięcie, jednak w porównaniu z poprzednim kawałkiem wciąż jest spokojnie, jak gdyby miał być ciszą przed burzą. Ponad ośmiominutowe spotkanie z powietrzem nosi tytuł "Cosmical Beginning" i od razu następuje tutaj ciężkie, a zarazem bardzo przestrzenne uderzenie. Ścieranie się żywiołów, ale także nas samych ze światem i naszymi przeciwnościami, z wciąż niezbadaną wolą kosmicznego porządku to temat tego naprawdę dobrego kawałka, który może nie do końca może jeszcze powala brzmieniem, ale ma ogromny ładunek emocjonalny i potencjał, który w pełni usłyszeć będzie można na następnym albumie Nami. Numer siódmy to niemal dziewięciominutowe spotkanie z ostatnim żywiołem, czyli wodą ukrywającej się pod tytułem "Conscience of the Void: From Oblivion to the Renew". Tu ponownie wpierw usypia się naszą czujność i delikatnie "obmywa" uszy, by w połowie utworu bardzo harmonijnie zmienić atmosferę i przyspieszyć, ale jednocześnie nie uderzając ostrymi gitarami - perfekcja, zwłaszcza na dużo młodszych wówczas tych samych co obecnie muzyków!


Zbliżając się do końca czeka nas drugie spotkanie z wewnętrznym człowiekiem, który tym razem ma podtytuł "Antimateria". Tu także zaczynamy spokojnie, klimatycznie i bujająco, ale ciężkie gitary nie są tutaj najważniejsza, a właśnie ta eteryczna podróż między naszym wnętrzem, a niezbadaną głębią kosmosu. Uderzenie w Opethowym stylu oczywiście następuje, ale także nie ma co mówić o kopiowaniu, to tylko luźne skojarzenie. Ponownie też zachwycają umiejętności jakie posiadali już wówczas członkowie zespołu. Wieńczy płytę czterominutowy "The Pattern" w którym znów jest mocniej, ale uderzenie nie następuje od razu, a wyłania się z ciszy i nie stroni od melodii, która może znów skojarzyć się z Toolem czy łagodniejszymi fragmentami niemieckiego The Ocean - a samo skojarzenie z tym drugim nie jest wcale odległe, bo na kolejnym albumie Loic Rosetti z tegoż pojawi się jako gość specjalny. Następuje tu także piękna, krótka i esencjonalna puenta liryczna: 

I can be the fire
I can be the water
I can be the air and the earth 

2. The Eternal Light of the Unconscious Mind

Na drugim krążku Nami ponownie mamy dziewięć utworów o łącznym czasie pięćdziesięciu jeden minut z sekundami i znów mamy do czynienia z koncept albumem, który tym razem opowiada o snach, stanach świadomości i nieświadomości ludzkiego umysłu. Pięknie opowiada o tym wokalista grupy, Roger Andreu: Chcieliśmy stać się narratorami naszych własnych doświadczeń i każdy z numerów jest oparty na snach członków zespołu, których kiedyś doświadczyliśmy. Zapragnęliśmy otworzyć się przed każdym, opowiedzieć o tym co naprawdę chodzi nam po głowach: uzewnętrznić nasze koszmary, marzenia i żale. Wiedzieliśmy, że aby wznieść się wyżej, musieliśmy podejść do sprawy personalnie (...) - zapachniało aż Freudem, prawda? Rzeczywiście jednak efekt jest piorunujący i jeszcze ciekawszy niż na debiucie, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie, które jest jeszcze mocniej dopracowane, głębsze, płynniejsze i bardziej przekonujące, kapitalnie współgrając ze skomplikowaną, wielopłaszczyznową liryką konceptu.

Otwiera mocny "The Beholders" w którym od raz da się wyczuć inne podejście i intensywne, gęstsze brzmienie. Jeszcze cięższe i ciekawsze jest spotkanie z Ariadną, które następuje w drugim numerze, w którym nie brakuje także czystych wokali i spokojniejszych fragmentów, a sam finał jest niemal wyrwany z Opeth i ich "Deliverance". Usypianie czujności, czy też raczej skradanie czeka na nas w początku kolejnego numeru "Silent Mouth", dość szybko następuje jednak cięższe rozwinięcie utrzymane w marszowym tempie. Potężnie zaczyna się bardzo dobry "Hunter's Dormancy" z niskim i dość surowym strojem gitar, ale melodyjnym strojem i ponownie pochodowym tempem oraz mocniejszym zaakcentowaniem death metalowych inspiracji. W piątym utworze zatytułowanym "The Animal and the Golden Throne" z koeli mamy liryczne nawiązanie do konceptu z poprzedniego albumu, bo zostają przywołane cztery z pięciu żywiołów. Sam klimat znów jest nieco Opethowy, ale bardziej nawiązujący do "Damnation" i innych akustyczno-klawiszowych wyciszonych kompozycji Szwedów. W tym samym tonie jest utrzymany początek dwuczęściowego numeru "Faitness", szybko jednak całość przyspiesza. "Bless of..." jest jakby modlitwą do nienazwanego boga, która jest kontynuowana w dużo bardziej niepokojącym i cięższym "Hope in...". Drone'owe riffy mają w sobie coś z funeralnych tonów i nie ma co się dziwić, bo sen ma w sobie coś z umierania. Prośba o jego trwanie przeradza się w wyznanie własnej bezradności wobec świata i własnego człowieczeństwa. W kolejnym łagodniejszym i akustycznym, noszącym tytuł "Crimson Sky" słowa z kolei przywodzić mogą przemyślenia znane z węgierskiego Thy Cataflaque:

Zapomniałem jak mam na imię
Chłodna woda
Szarość życia spływa w jej toń
Serce przestaje bić
Cierpienie znika
Jak fale na powierzchni
w bezkresnym jeziorze
Wydając przyzwolenie na spokój duszy
Krew z moich ran wypływa
Umieram wraz z karmazynowym niebem
w wiecznej ciszy...

W niemal dziesięciominutowym finale czeka nas spotkanie ze Zjadaczem Snów. "The Dream Eater" to sama Śmierć, która przychodzi niespodziewanie i pokazując nam całe życie zabiera w ostatnią podróż. W utworze obok ciężkich brzmień pojawia się świetny kontrast w postaci saksofonu, który z kolei przechodzi w świetną rozbudowaną solówkę gitarową. Samo brzmienie utworu ma także w sobie coś z przemijania, unoszenia się w przestrzeni jak gdyby dusza ludzka uchodziła z ciała, które w poprzednim utworze unosiło się unoszone prądami jeziora. W tym całym jakże smutnym wyrazie płyty jest jednak promyk nadziei: przetrwamy w pamięci innych i we wszystkich dobrych rzeczach, które zrobiliśmy za życia.

Zarówno na debiucie, jak i na drugim albumie właściwie nie ma niczego nowego, ale granie jest bardzo sprawne i atrakcyjne, nie tylko z powodu egzotycznego miejsca pochodzenia. To płyty nie stroniące od ciężkich brzmień, ale także sporych pokładów emocji i refleksji, a także utrzymane w klimacie choćby takiego Opeth, Be'lakor czy Persefone, które również od skomplikowanych filozoficznych konceptów nie stroni. Jeśli nie szukacie bezmyślnej łupanki, a słuchając muzyki macie tendencję do analizy tekstów to twórczość Nami powinna Wam przypaść do gustu, nawet jeśli będzie to sprawa jednego, ale dokładnego odsłuchu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz