Pamiętam jak w 2007 roku pierwsza część suity "Lokomotywa" na motywach wiersza Juliana Tuwima znalazła się w surowej jeszcze wersji na składance redaktora Kaczkowskiego "Minimax pl Jarocin 2007". Dwa lata później wyszła cała debiutancka płyta zespołu, o której krótko potem słuch zaginął. Odkopując ten niezwykły krążek, warto zadać sobie pytanie, jak to się dzieje, że takie zespoły jak te przepadają jak kamień w wodę?
Pamiętam, że pochodzili z naszej stolicy. Nie pamiętam jednak z ich historii nic, a ich strona internetowa od dawna już jest martwa. Nawet ich facebook jest nieaktualizowany od dwóch lat. Zespół istniał krótko i szybko przepadł i zapewne dziś nie pamiętają o nim nawet najstarsi Indianie, a ja ostatnio zastanawiałem się co u nich słychać. Jak w większości takich wypadków - pozostała muzyka. Co w niej było takiego, że do dziś chodzi mi po głowie przede wszystkim wspomniana już suita "Lokomotywa"? Przede wszystkim masa dobrej energii, dystansu do samego siebie i niepoważnego humoru, co przecież nie zawsze idzie w parze z muzyką rockową czy wręcz metalową.
To nie było granie odkrywcze i nadal takie nie jest, ale niewątpliwie energia pozostała. Metalowa wersja "Lokomotywy" nadal naprawdę potrafi rozbawić i jednocześnie wbić w fotel. Rozbita na sześć części suita prawdopodobnie nie przypadałby do gustu Tuwimowi, ale jestem pewien że zapewne doceniłby podejście do tematu i kapitalne oddanie rytmiki tego wiersza, który od onomatopej i pędu oddanego słowem przecież nie stronił, a wręcz przeciwnie aż od niego kipiał i dyszał niczym tytułowa lokomotywa. Pierwsza część nosi podtytuł "Preludium" i od początku mamy do czynienia z czymś niesamowicie wkręcającym się w czerep - to właściwe słowo. Perkusja i gitara brzmią tak jakby naprawdę po torach toczyła się parowa maszyna, a wyliczanie zawartości kolejnych wagonów jest przedstawiono w iście filmowy sposób, a z brzmienia bije gorąco kotła, ma się niemal wrażenie że samemu się sypie węgiel i napędza ten pociąg pędzący "by zdążyć na czas". Część druga "Smutna" usypia czujność akustycznym gitarowym intrem, ale już po chwili znów się rozpędza, by po niespełna po dwóch minutach wybuchnąć w części trzeciej zatytułowanej "Żelazna". Znów jesteśmy w wirze akcji, pary i pędu szalonej machiny. Następnie szybko wjeżdża część czwarta "Psychomotywa", którą Kaczkowski również puszczał w surowej wersji, ale ostatecznie nie zamieścił jej na wspomnianej składance. Szalona lokomotywa pędzi nadal, tylko na moment zwalniając na ostrych zakrętach, mijając lasy, góry i miasta mijając stacje pełne zaskoczonych ludzi faktem, ze się nie zatrzymała. Nic dziwnego, w końcu jest spóźniona - prawda? Piata część to króciuchny "Taniec Palacza". Odrobinę wolniejszy, ponownie wyliczający zawartość wagonów i wrażenie, że palacz wrzucając węgiel do kotła kiwa się w rytm muzyki. Część szósta to (a jakże!) to "Wielki Finał". Ponwownie pędzimy i wyliczamy wagony, ścieramy pot z czoła razem z Palaczem. Ufff... dotoczyła się na stację docelową i z gwizdem i piskiem hamulców zatrzymuje się.
Druga połowa płyty to całkowicie autorskie kompozycje, a wita nas utwór tytułowy. Utrzymany stylistycznie w tej samej konwencji co "Lokomotywa" również świetnie wkręca się w głowę, choć więcej tu także miejsca na zwolnienia i spiętrzone ataki gitarowe. Trwająca osiem i pół minuty podróż z tytułowym wymarłym dinozaurem ma w sobie coś z Metalliki czy poczciwego polskiego Turbo, ale nie ma mowy o kopiowaniu, a samo granie jest nadal bardzo świeże. Utwór jest utrzymany tez w żartobliwej konwencji (choćby z racji wyliczania poszczególnych gatunków), ale w moim odczuciu mógłby być nieco krótszy. Kolejnym numerem jest "Demon's Cage" trwającym siedem minut i zaczynającym się tam gdzie kończy poprzedzający go kawałek. Jest nadal szybko, bardzo soczyście pod względem riffów, melodyjnie i wciągająco. Jak wskazuje tytuł tu zamiast polskiego języka występuje angielski i nie jest on najmocniejszą stroną tego utworu, ale na szczęście nie jest też tragiczny.
Po nim czeka nas spotkanie z utworem "Wizard! The Magician!", który jak sądzę ma więcej wspólnego z Rincewindem z cyklu "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta, aniżeli Gandalfem Tolkiena. Spotkanie trwa (bagatela!) niemal jedenaście minut i zaczyna się dość psychodelicznie przywodząc na myśl twórczość Liszta, a następnie przyspieszając i rzucając nas w sam środek ucieczki... to zdecydowanie jest Rincewind. O właśnie przemknął Bagaż! Hipnoza w wykonaniu Rincewinda może mieć zgubne skutki, ale nie martwcie się nie będzie długotrwała - to znaczy będziecie pamiętać, że była taka grupa jak Jeźdzcy Ciemności, ale poza tym będzie wszystko w porządku. Naprawdę! Finał płyty to "Beyond the Infinity Part One" trwające półtorej minuty outro, czy też raczej intro do drugiej części której Jeźdźcy Ciemności już na żadnym wydawnictwie nie zarejestrowali. A szkoda, bo zapowiadało się bardzo klimatycznie.
Te czterdzieści pięć minut zapowiadało bardzo ciekawą grupę, która może rewolucyjnie nie grała, ale zdecydowanie miała w sobie coś interesującego i jakiś pomysł na siebie. Najlepsza z całego zestawu jest oczywiście "Lokomotywa" która potrafi wywołać ciarki i na zawsze być integralną częścią myślenia o tym wierszu. Szkoda, że nie powstało więcej takich interpretacji tekstów Tuwima w wykonaniu Jeźdźców Ciemności, które znalazłyby się na tym lub przyszłych już nie powstałych płytach - taki "Ranyjulek!" czy koncept album oparty o "Kwiaty Polskie" utrzymany w takiej stylistyce to byłoby coś naprawdę genialnego. Sama płyta genialna niestety nie jest, razi trochę surowa produkcja czy nadmierne rozwleczenie niektórych numerów z drugiej połowy, a nawet niepełne wykorzystanie potencjału drzemiącego w choćby takim "Tańcu Palacza", jednakże z drugiej strony to, co wyciągnięto z oryginalnego tekstu "Lokomotywy" i to jak zostało zaprezentowane naprawdę budzi podziw. Jeśli zetknęliście się z tą muzyką u redaktora Kaczkowskiego na pewno z nieukrywaną radością przypomnicie sobie te dźwięki, a jeśli nie być może tak jak ja pokochacie "Lokomotywę" i na zawsze przypominając sobie ten wiersz (choćby przy lekturze dzieciom) będzie słyszeć w głowie właśnie tę interpretację. Kto wie, może kiedyś od innego zespołu doczekamy się więcej takiego spojrzenia na twórczość Juliana Tuwima?
To nie było granie odkrywcze i nadal takie nie jest, ale niewątpliwie energia pozostała. Metalowa wersja "Lokomotywy" nadal naprawdę potrafi rozbawić i jednocześnie wbić w fotel. Rozbita na sześć części suita prawdopodobnie nie przypadałby do gustu Tuwimowi, ale jestem pewien że zapewne doceniłby podejście do tematu i kapitalne oddanie rytmiki tego wiersza, który od onomatopej i pędu oddanego słowem przecież nie stronił, a wręcz przeciwnie aż od niego kipiał i dyszał niczym tytułowa lokomotywa. Pierwsza część nosi podtytuł "Preludium" i od początku mamy do czynienia z czymś niesamowicie wkręcającym się w czerep - to właściwe słowo. Perkusja i gitara brzmią tak jakby naprawdę po torach toczyła się parowa maszyna, a wyliczanie zawartości kolejnych wagonów jest przedstawiono w iście filmowy sposób, a z brzmienia bije gorąco kotła, ma się niemal wrażenie że samemu się sypie węgiel i napędza ten pociąg pędzący "by zdążyć na czas". Część druga "Smutna" usypia czujność akustycznym gitarowym intrem, ale już po chwili znów się rozpędza, by po niespełna po dwóch minutach wybuchnąć w części trzeciej zatytułowanej "Żelazna". Znów jesteśmy w wirze akcji, pary i pędu szalonej machiny. Następnie szybko wjeżdża część czwarta "Psychomotywa", którą Kaczkowski również puszczał w surowej wersji, ale ostatecznie nie zamieścił jej na wspomnianej składance. Szalona lokomotywa pędzi nadal, tylko na moment zwalniając na ostrych zakrętach, mijając lasy, góry i miasta mijając stacje pełne zaskoczonych ludzi faktem, ze się nie zatrzymała. Nic dziwnego, w końcu jest spóźniona - prawda? Piata część to króciuchny "Taniec Palacza". Odrobinę wolniejszy, ponownie wyliczający zawartość wagonów i wrażenie, że palacz wrzucając węgiel do kotła kiwa się w rytm muzyki. Część szósta to (a jakże!) to "Wielki Finał". Ponwownie pędzimy i wyliczamy wagony, ścieramy pot z czoła razem z Palaczem. Ufff... dotoczyła się na stację docelową i z gwizdem i piskiem hamulców zatrzymuje się.
Druga połowa płyty to całkowicie autorskie kompozycje, a wita nas utwór tytułowy. Utrzymany stylistycznie w tej samej konwencji co "Lokomotywa" również świetnie wkręca się w głowę, choć więcej tu także miejsca na zwolnienia i spiętrzone ataki gitarowe. Trwająca osiem i pół minuty podróż z tytułowym wymarłym dinozaurem ma w sobie coś z Metalliki czy poczciwego polskiego Turbo, ale nie ma mowy o kopiowaniu, a samo granie jest nadal bardzo świeże. Utwór jest utrzymany tez w żartobliwej konwencji (choćby z racji wyliczania poszczególnych gatunków), ale w moim odczuciu mógłby być nieco krótszy. Kolejnym numerem jest "Demon's Cage" trwającym siedem minut i zaczynającym się tam gdzie kończy poprzedzający go kawałek. Jest nadal szybko, bardzo soczyście pod względem riffów, melodyjnie i wciągająco. Jak wskazuje tytuł tu zamiast polskiego języka występuje angielski i nie jest on najmocniejszą stroną tego utworu, ale na szczęście nie jest też tragiczny.
Po nim czeka nas spotkanie z utworem "Wizard! The Magician!", który jak sądzę ma więcej wspólnego z Rincewindem z cyklu "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta, aniżeli Gandalfem Tolkiena. Spotkanie trwa (bagatela!) niemal jedenaście minut i zaczyna się dość psychodelicznie przywodząc na myśl twórczość Liszta, a następnie przyspieszając i rzucając nas w sam środek ucieczki... to zdecydowanie jest Rincewind. O właśnie przemknął Bagaż! Hipnoza w wykonaniu Rincewinda może mieć zgubne skutki, ale nie martwcie się nie będzie długotrwała - to znaczy będziecie pamiętać, że była taka grupa jak Jeźdzcy Ciemności, ale poza tym będzie wszystko w porządku. Naprawdę! Finał płyty to "Beyond the Infinity Part One" trwające półtorej minuty outro, czy też raczej intro do drugiej części której Jeźdźcy Ciemności już na żadnym wydawnictwie nie zarejestrowali. A szkoda, bo zapowiadało się bardzo klimatycznie.
Te czterdzieści pięć minut zapowiadało bardzo ciekawą grupę, która może rewolucyjnie nie grała, ale zdecydowanie miała w sobie coś interesującego i jakiś pomysł na siebie. Najlepsza z całego zestawu jest oczywiście "Lokomotywa" która potrafi wywołać ciarki i na zawsze być integralną częścią myślenia o tym wierszu. Szkoda, że nie powstało więcej takich interpretacji tekstów Tuwima w wykonaniu Jeźdźców Ciemności, które znalazłyby się na tym lub przyszłych już nie powstałych płytach - taki "Ranyjulek!" czy koncept album oparty o "Kwiaty Polskie" utrzymany w takiej stylistyce to byłoby coś naprawdę genialnego. Sama płyta genialna niestety nie jest, razi trochę surowa produkcja czy nadmierne rozwleczenie niektórych numerów z drugiej połowy, a nawet niepełne wykorzystanie potencjału drzemiącego w choćby takim "Tańcu Palacza", jednakże z drugiej strony to, co wyciągnięto z oryginalnego tekstu "Lokomotywy" i to jak zostało zaprezentowane naprawdę budzi podziw. Jeśli zetknęliście się z tą muzyką u redaktora Kaczkowskiego na pewno z nieukrywaną radością przypomnicie sobie te dźwięki, a jeśli nie być może tak jak ja pokochacie "Lokomotywę" i na zawsze przypominając sobie ten wiersz (choćby przy lekturze dzieciom) będzie słyszeć w głowie właśnie tę interpretację. Kto wie, może kiedyś od innego zespołu doczekamy się więcej takiego spojrzenia na twórczość Juliana Tuwima?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz