Nie ukrywam, że z thrash metalu wyrosłem. To granie przeważnie mało dla mnie już angażujące i prymitywne, choć często zdarza mi się sentymentalnie wrócić do korzeni, a wiele grup z tego gatunku śledzę z nieukrywaną radością. Do tych z całą pewnością należy Death Angel będący weteranem tej sceny, a który nigdy nie osiągnął wielkiej popularności, ale zawsze trzymającej wysoki poziom i zwłaszcza obecnie potrafiącym wykrzesać z tego grania wiele emocji i przyciągających uwagę dźwięków, bijąc do tego na głowę wiele nowo powstałych thrashowych kapel na fali revivalu lat 80 czy nawet innych znacznie słynniejszych wyjadaczy. Sprawdźmy dlaczego ósmy album tej formacji wydany pod koniec maja roku szczodrego zasługuje na uwagę...
Death Angel podobnie jak Onslaught nigdy nie należał do czołówki i na początku lat 90 rozwiązał się, by podobnie jak wspomniany już Onslaught wrócić w 2004 roku z nowym materiałem, a następnie kolejnymi płytami definiując swój własny, niepowtarzalny styl, jednocześnie czerpiąc z ducha lat 80 i współczesnych naleciałości. Death Angel zawsze grał dość surowo, jednakże trzy pierwsze płyty miały jeszcze wiele wspólnego z ówczesną sceną thrashu. Na późniejszych, co także słychać na najnowszej i ponownie podobnie jak na ostatnich wydawnictwach Onslaught brzmienie wzmocniło się o naleciałości groove metalu, stało się cięższe i jeszcze bardziej agresywne. Zmienił się także sposób śpiewania, choć wokalistą pozostał nim Mark Osegueda, który nie jest już jak dawniej piskliwy, a jeszcze bardziej szorstki i zdecydowanie niższy. Wreszcie Death Angel od czasu swojego powrotu (zwłaszcza od albumu "The Killing Season" z 2008 roku) konsekwentnie trzyma się jednolitego poziomu i nie spuszcza z tonów nagrywając regularnie i bardzo równe, kopiące tyłek i ryjące czerep płyty.
Płytę otwiera "The Moth" czyli "Ćma", która zastąpiła na okładce rogate wilki z dwóch poprzednich krążków. Wtacza się powoli i klimatem przypomina dokonania choćby takiego niderlandzkiego Hail Of Bullets, ale to nie znaczy że jest bardziej deathowo, to dalej klasyczny thrash w stylu Death Angel ale tak rozpędzony, że z powodzeniem mógłby znaleźć się w repertuarze wspomnianej gdyby tylko zmienić growl na charakterystyczny wokal Marka Oseguedy. Po bardzo dobrym i mocnym otwieraczu nie zwalniają tempa w "Cause For Alarm", który z kolei nieco zbliża się do punk rocka, co dodatkowo dodaje mu jeszcze bardziej zadziorności i agresywnego tempa. W kolejnym zatytułowanym "Lost" dalej jest potężnie i szybko, ale zarazem nieco wolniej i bardziej melodyjnie. Tu można poczuć się trochę jak na ostatniej, tegorocznej płycie Megadeth, ale to jedynie skojarzenie, bo obie grupy choć grają ten sam gatunek brzmią zupełnie inaczej. Po nim wpada świetny "Father Of Lies" i o zadyszce nie ma mowy. Jakże miodnie brzmi tutaj perkusja, która razem z riffami wbija w fotel i przywraca wiarę w thrash metal zwłaszcza gdy coraz rzadziej się już go słucha. Ponownie nieco w punkowym nastroju jest rozpędzony "Hell to Pay" utrzymany także trochę w duchu starego Slayera, ale to znów jedynie skojarzenia, bo Death Angel nie da się z nikim pomylić.
Nie zwalniamy tempa w świetnym "It can't be this", który kapitalnie wkręca się w głowę. Ponownie jest odrobinę wolniej, wręcz doomowo, ale ostre riffy i mocna perkusja sprawiają że nie czuje się znudzenia, a wręcz przeciwnie chce się słuchać. Następujący po nim "Hatred United / United Hate" znów jest potężny i rozpędzony, pełen dynamizmu i agresji którą tak kochało się thrashu i nie sposób nie pokochać jej znów. W "Breakaway" ponownie jest odrobinę Megadethowo i jest to typowa thrash metalowa jazda bez trzymanki, której nie powstydziłaby się nawet Metallica. Duch lat 80 unosi się nad tym numerem od początku do końca, ale nie należy też zapominać o czasie powstania - to bowiem utwór bardzo nowoczesny, w porywach bardzo ekstremalny, ale i melodyjny i kapitalnie wpadający w ucho. Równie intensywny jest przedostatni "The Electric Cell", którego nie powstydziłby się również Overkill czy Testament. Tu także sięga się po bardziej ekstremalne brzmienia wciąż pozostając w thrashowym sosie. Mocna perkusja, ostre cięte riffy i szorstki wokal Oseguedy znakomicie się tutaj uzupełniają (co zresztą doskonale słychać na całym albumie). Finałowy, dziesiąty utwór nosi tytuł "Let The Pieces Fall" i fantastycznie płytę zamyka. Stanowi bowiem jakby kwintesencję całego krążka zawierając w sobie zarówno klasyczny thrash przesiąknięty współczesnymi bardziej ekstremalnymi naleciałościami, ale także nieco progresywnym spojrzeniem do którego wyraźnie Death Angel ma dryg i wyczucie.
Trzy kwadranse, które panowie z Death Angel zaoferowali w tym roku to istna jazda bez trzymanki na najwyższym poziomie. To granie świeże, potężne i autentyczne, a w dodatku nie stroniące od eksperymentów z brzmieniem często w ramach jednego numeru. To jeden z tych albumów który ma się ochotę zapętlać w nieskończoność i wcale nie będzie się czuło znudzenia. Nie brakuje w nim dynamizmu, agresji, soczystych solówek, ani ducha gatunku, który dzięki takiemu Death Angel ma się wciąż znakomicie i oby ten trend utrzymał się jak najdłużej. Jestem też przekonany, że w podsumowaniach będzie to jeden z tych krążków, które będzie się jednym tchem wymieniać pośród najlepszych. Ocena: 9/10
Płytę otwiera "The Moth" czyli "Ćma", która zastąpiła na okładce rogate wilki z dwóch poprzednich krążków. Wtacza się powoli i klimatem przypomina dokonania choćby takiego niderlandzkiego Hail Of Bullets, ale to nie znaczy że jest bardziej deathowo, to dalej klasyczny thrash w stylu Death Angel ale tak rozpędzony, że z powodzeniem mógłby znaleźć się w repertuarze wspomnianej gdyby tylko zmienić growl na charakterystyczny wokal Marka Oseguedy. Po bardzo dobrym i mocnym otwieraczu nie zwalniają tempa w "Cause For Alarm", który z kolei nieco zbliża się do punk rocka, co dodatkowo dodaje mu jeszcze bardziej zadziorności i agresywnego tempa. W kolejnym zatytułowanym "Lost" dalej jest potężnie i szybko, ale zarazem nieco wolniej i bardziej melodyjnie. Tu można poczuć się trochę jak na ostatniej, tegorocznej płycie Megadeth, ale to jedynie skojarzenie, bo obie grupy choć grają ten sam gatunek brzmią zupełnie inaczej. Po nim wpada świetny "Father Of Lies" i o zadyszce nie ma mowy. Jakże miodnie brzmi tutaj perkusja, która razem z riffami wbija w fotel i przywraca wiarę w thrash metal zwłaszcza gdy coraz rzadziej się już go słucha. Ponownie nieco w punkowym nastroju jest rozpędzony "Hell to Pay" utrzymany także trochę w duchu starego Slayera, ale to znów jedynie skojarzenia, bo Death Angel nie da się z nikim pomylić.
Nie zwalniamy tempa w świetnym "It can't be this", który kapitalnie wkręca się w głowę. Ponownie jest odrobinę wolniej, wręcz doomowo, ale ostre riffy i mocna perkusja sprawiają że nie czuje się znudzenia, a wręcz przeciwnie chce się słuchać. Następujący po nim "Hatred United / United Hate" znów jest potężny i rozpędzony, pełen dynamizmu i agresji którą tak kochało się thrashu i nie sposób nie pokochać jej znów. W "Breakaway" ponownie jest odrobinę Megadethowo i jest to typowa thrash metalowa jazda bez trzymanki, której nie powstydziłaby się nawet Metallica. Duch lat 80 unosi się nad tym numerem od początku do końca, ale nie należy też zapominać o czasie powstania - to bowiem utwór bardzo nowoczesny, w porywach bardzo ekstremalny, ale i melodyjny i kapitalnie wpadający w ucho. Równie intensywny jest przedostatni "The Electric Cell", którego nie powstydziłby się również Overkill czy Testament. Tu także sięga się po bardziej ekstremalne brzmienia wciąż pozostając w thrashowym sosie. Mocna perkusja, ostre cięte riffy i szorstki wokal Oseguedy znakomicie się tutaj uzupełniają (co zresztą doskonale słychać na całym albumie). Finałowy, dziesiąty utwór nosi tytuł "Let The Pieces Fall" i fantastycznie płytę zamyka. Stanowi bowiem jakby kwintesencję całego krążka zawierając w sobie zarówno klasyczny thrash przesiąknięty współczesnymi bardziej ekstremalnymi naleciałościami, ale także nieco progresywnym spojrzeniem do którego wyraźnie Death Angel ma dryg i wyczucie.
Trzy kwadranse, które panowie z Death Angel zaoferowali w tym roku to istna jazda bez trzymanki na najwyższym poziomie. To granie świeże, potężne i autentyczne, a w dodatku nie stroniące od eksperymentów z brzmieniem często w ramach jednego numeru. To jeden z tych albumów który ma się ochotę zapętlać w nieskończoność i wcale nie będzie się czuło znudzenia. Nie brakuje w nim dynamizmu, agresji, soczystych solówek, ani ducha gatunku, który dzięki takiemu Death Angel ma się wciąż znakomicie i oby ten trend utrzymał się jak najdłużej. Jestem też przekonany, że w podsumowaniach będzie to jeden z tych krążków, które będzie się jednym tchem wymieniać pośród najlepszych. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz