poniedziałek, 22 sierpnia 2016

W niewieLU słowach: Be'lakor, In Mourning

Ta niesamowita panorama Budapesztu fantastycznie oddaje charakter obu płyt, choć żadna nie jest z Węgier...


W oczekiwaniu na najnowszy album Szwedów z Opeth, który jak można przypuszczać wciąż będzie kontynuował ścieżkę obraną na dwóch poprzednich albumach warto sięgnąć po najnowsze pozycje w dyskografiach znakomitych, ale odnoszę wrażenie wciąż mało kojarzonych grup takich jak australijski Be'lakor i notabene podobnie jak Opeth również Szwedów z In Mourning. Obie grupy obracają się w melodyjnym, progresywnym death metalu i stanowią doskonałą namiastkę tego czym Opeth już nie jest, jednocześnie mają własny styl i potrafią naprawdę zaskoczyć w zdawałoby się graniu dość mocno już wyeksploatowanym. Tym samym "W niewieLU słowach" wraca w odświeżonej formule, które w zamierzeniu będzie bardziej tematyczna niż miało to dotychczas.

1. Be'lakor - Vessels

Australijczycy z Be'lakor powstali w Melbourne w 2004 roku i łącznie z najnowszym albumem mają na koncie cztery studyjne wydawnictwa. Debiutowali krążkiem "The Frail Tide" w 2007 roku, a dwa lata później uderzyli bardzo dobrym "Stone's Reach". Następnie w 2012 roku wydali "Of Breath and Bone" po który z początku sięgnąłem głównie ze względu na zaintrygowanie okładką przedstawiającą... Czerwonego Kapturka i wilka przywołującym klimat doskonałego filmu "The Company of Wolves" z 1984 roku*. Najnowszy "Vessels" miał swoją premierę 24 czerwca i stanowi jedną z największych niespodzianek roku szczodrego.

Otwiera dwuminutowa melodyjna "Luma", która znakomicie wprowadza w album i choć pojawiają się w niej growle wcale nie będąca bardzo ciężkim kawałkiem. Po niej spokojnie zaczyna się "An Ember's Arc" trwający niemal dziewięć minut kawałek w którym po usypiającym nieco czujność wstępie szybko robi się bardzo Opethowo. Nie ma jednak mowy o kopiowaniu, ale charakter kompozycji przypomina swoim klimatem albumy Szwedów już po spotkaniu z Wilsonem. Jest więc dużo przestrzeni, melodii i gęstej atmosfery zmieniającej się jak w kalejdoskopie, spora ilość ciężkich rozwinięć oraz potężnych rozpędzeń. Czy w takim graniu można chcieć czegoś więcej? Fantastyczny jest monumentalny, jedenastominutowy "Withering Strands". Niepokojący gitarowy wstęp do którego dołącza perkusja zmieniając od razu także tempo numeru robi wrażenie. Znów nie brakuje bardzo dobrych riffów oraz przestrzeni, a dalekie echa Opethu także są tutaj doskonale słyszalne, ale jeśli bawić się w gatunkowe skojarzenia można z łatwością wymienić także Insomnium, Omnium Gatherum, Dark Tranquility czy In Mourning. Nie ma to jednak też większego sensu, bo Be'lakor ma własny bardzo rozpoznawalny styl.


Tempo ani klimat nie siada w znakomitym mrocznym "Roots of Sever" - klawiszowo-gitarowy początek jest po prostu przepiękny! Udany jest także "Whelm" o spokojniejszym początku i kolejnym mocnym bardzo przestrzennym i melodyjnym ciężkim rozwinięciu. Szkoda tylko, że kolejny znakomity klawiszowo-gitarowy pasaż zostaje wyciszony... Niespełna trzyminutowy "A Thread dissolves" pozwala na chwilę wyszaleć się samym muzykom, którzy nie szczędzą ostrych i melodyjnych riffów, przestrzennej perkusji i masy świetnego klimatu. Znakomity jest przedostatni "Grasping Light" w którym ponownie na przemian jest mrocznie, ciężko i lekko - bo Australińczycy znakomicie radzą sobie z balansem między ostrością i ciężarem a budowaniem gęstej, intrygującej atmosfery również sięgając po zwolnienia czy bardziej melancholijne dźwięki. Wieńczący płytę "The Smoke of Many Fires" trwa niemal dziesięć minut i znów nie ma miejsca na nudę. Ten utwór dosłownie wręcz płonie, a my wraz z nim. Po prostu coś fantastycznego. Jestem też niemal pewien, że nawet Opeth nie powstydziłby się tego numeru - ba! nawet całej takiej płyty!

Melodyjny death metal ma to do siebie, że większość płyt w tym gatunku w połowie zaczyna zwyczajnie nudzić, a od jakiegoś czasu można wręcz zauważyć odwrót od takiego grania, co mogłoby też tłumaczyć woltę stylistyczną Opeth. Be'lakor radzi sobie jednakże na tym polu znakomicie: z pozoru czerpiąc ze stylistyki którą dobrze znamy i która wydaje się być już ograna we wszystkich kierunkach tworzy nową jakość. Na "Vessels" nie brakuje dobrego brzmienia, wciągającej atmosfery, mocnych riffów i przede wszystkim świeżości. To płyta, która od początku do samego końca płynie, a po skończeniu niemalże sama włącza się ponownie. W kategorii progresywnego death metalu jest to także jedna z najciekawszych płyt jakie słyszałem, a także jedna z najlepszych płyt roku szczodrego. Ocena: 9/10


2. In Mourning - Afterglow

Szwedzka formacja In Mourning powstała w 2000 roku i na początku grała metal gotycki, szybko jednak przuciła go na rzecz melodyjnego i progresywnego death metalu. W ciągu następnych sześciu lat wydała pięć demówek, a w 2008 roku debiutowali pełnometrażową płytą "Shrouded Divine". W dwa lata później pojawił się dobrze przyjęty "Monolith", a w 2012 roku "The Weight of Oceans". Najnowszy album zatytułowany "Afterglow" swoją premierę miał 20 maja roku szczodrego.

Jednym z głównych tematów In Mourning jest ocean i to właśnie jego odgłosy otwierają pierwszy utwór, które są także łącznikiem z poprzednim krążkiem. Bardzo udany "Fire and ocean" szybko jednak rozkręca się od szybkich, ostrych a zarazem melodyjnych gitar i potężnej perkusji. Brzmienie podobnie jak na poprzednich płytach jest monumentalne, wręcz "monolityczne" przywołując tytuł drugiego albumu. Słychać dalekie echa Opeth, ale jednocześnie blisko tu do niemieckiego... The Ocean. Jeszcze lepszy jest niemal dziesięciominutowy numer drugi zatytułowany "The Grinning Mist", który zaczyna się nieco spokojniej, ale w niepokojącej atmosferze i po chwili rozwija się do pachnącego nieco doom metalem pasażu instrumentalnego, który następnie bardzo Opethowo się rozpędza (echa mojej ulubionej "Deliverance" są tutaj bardzo słyszalne, ale to wcale nie oznacza że In Mourning kopiuje swoich kolegów). Znalazło się nawet miejsce na zwolnienie bliskie stylistyczne post-metalowi z czystą partią wokalną, która oczywiście eksploduje w kolejny ciężki fragment. Po prostu prawdziwa uczta dla wielbicieli tego gatunku. Klimatu, ani potężnych dźwięków nie brakuje także w świetnym "Ashen Crown". Ponownie jest nieco w duchu Opeth w najcięższym i najlepszym wydaniu, ale ani o nudzie, ani o powielaniu schematów mówić nie można.


Ponownie nieco post-metalowo i bardziej melancholijnie robi się w "Below Rise to the Above" który na początku delikatnie kołysze i usypia czujność, by następnie przepięknie się rozwinąć do szybszych, ale jednocześnie nie aż tak intensywnych jak w poprzednim utworze obrotów. Po nim czeka nas spotkanie z Latarnikiem, który mieszka w złowieszczo błyskającej latarni z okładki. Tu także z początku jest łagodnie i lirycznie, ale i tutaj nie brakuje świetnego i potężnego uderzenia (druga połowa kawałka to wręcz prawdziwy sztorm) i mnóstwa kapitalnej atmosfery. Tempo nie siada w przedostatnim "The Call to Orion", który stanowi jeden z moich ulubionych utworów na płycie, choć tak naprawdę cała płyta z miejsca mnie pochłonęła (i jestem pewien, że pochłonie nie tylko mnie). Finałowy i tytułowy numer znów trochę pachnie Opethem (i płytą "Deliverance"), ale są to skojarzenia jak najbardziej pozytywne i nawet tutaj nie ma chwili wytchnienia.

Najnowszy album In Mourning jest złowieszczy i bardzo ciężki. Nie brakuje w nim kapitalnej atmosfery ani sporej dawki melodyjności oraz atrakcyjnych progresywnych rozwiązań, które przypominają sztorm z okładki. Jest to album absolutnie porywający, miejscami może nawet bardziej niż "Vessels" Be'lakora i mocno zakorzeniony w brzmieniu dawnego Opeth. To z kolei też sprawia, że kiedy wspomniany i bardziej kojarzony (już były) reprezentant tego gatunku zmienił styl i złagodził swoje brzmienie, "Afterglow" jest po prostu czystą przyjemnością i wspaniale przywraca wiarę w gatunek, który w ostatnim czasie zaczął zjadać swój ogon. Zdecydowanie jest to jedna z najciekawszych płyt tego roku, która zadowoli zarówno fanów Opeth, jak i porządnego, potężnego uderzenia. Polecam! Ocena: 9/10



* W 2011 roku powstał w pewnym sensie remake tegoż zatytułowany "Red Riding Hood", który niestety nie jest tak dobry jak oryginał. Oba filmy jednak warto zobaczyć dla samej interpretacji klasycznej baśni braci Grimm o Czerwonym Kapturku i wilku (czy też raczej wilkołaku).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz