Szumnie
zapowiadany projekt solowy Mikaela Aekerfeldta tworzony razem z Stevenem
Wilsonem wreszcie się ukazał. Panowie Ci współpracują ze sobą już piąty raz. Ostatni owoc tej kolaboracji - materiał wydany pod
szyldem Opeth - „Heritage” zawodził i dzielił fanów Aekerfeldta. Debiut Storm
Corrosion jest tworem jeszcze dziwniejszym…
Projekt
w założeniu miał mocno nawiązywać do muzyki z lat 70, zwłaszcza do stylu
eksperymentów King Crimson (których płyty remasterował ostatnio Steven Wilson)
jak również do twórczości samego Wilsona pod szyldem Pourcipine Tree. Do
stylistyki lat 70 nawiązuje też mocno okładka, która przypomina odrobinę obrazy Boscha, poety Williama Blake'a a nawet rysunki Bruno Schulza. Szkoda tylko, że została spieprzona takim
zwykłym napisem, uważam, że gotycka czcionka prezentowałaby się znacznie
lepiej.
Muzycznie
jest rzeczą zaskakującą. Zawarta na tym krążku muzyka jest jeszcze spokojniejsza
i jeszcze mocniej wyciszona niż ta z ostatniego albumu Opeth. Nie
powiedziałbym, że jest to typowe nawiązanie do brzmień lat 70, bo dźwięk jest
aż nadto nowoczesny i klarowny. Wietrzna i tajemnica stylistyka na pewno
skojarzy się z pierwszą płytą King Crimson czy nawet z The Doors. A wszystko
budowane jedynie na łagodnych gitarach, delikatnych perkusjonaliach i różnych przedziwnych
zgrzytach i orkiestrowych wstawkach. Aekerfeldt śpiewa tu swoim czystym głosem,
jeszcze bardziej spokojniejszym i lirycznym niż dotychczas. Wilson mu zaś wtóruje
wysokim wibrującym głosem jako żywo wywołującym skojarzenia z Gregiem Lake’m (wokalistą
King Crimson z lat 1968 -1970). Jest to muzyka senna i bardzo powolna, nie ma
tu żadnych ostrych gitar i mocniejszych fragmentów, poza tymi momentami, które
w tradycji King Crimson z płyty „Lark’s Tongues In Aspic” wchodzą agresywnym,
przeszkadzajkowym, lekko drone’owym tonem by po chwili zejść do klawiszowo-fletowych
powtórzeń. Album może wydać się nudny, miejscami nawet bardzo. Jest bardzo
spokojnie i sennie. Wielbiciele Opeth, zwłaszcza tego wczesnego, nie znajdą tu
niczego dla siebie. Nawet Ci, którzy bronili „Heritage” mogą się poczuć dziwnie,
bo pod tym względem zaskakuje właśnie ten album – jest o całą klasę lepszy.
Pierwszy
numer, który wybrano na singiel i zrobiono do niego rewelacyjny mini film nie
poraża, ma się ochotę wyłączyć od razu. „Drag Ropes” bo o nim mowa, muzycznie
jest po prostu nudny. Znacznie więcej dzieje się w utworze tytułowym, czyli „Storm
Corrosion” – deszczowy, przejmujący smutny klimat na pewno spodoba się tym,
którzy słuchają muzyki duszą, a nie tylko uszami. Wyśmienicie wypada „Hag” –
instrumentalne nawiązanie do King Crimson właśnie: najpierw przyprószone orkiestracją
delikatne, wietrzne dźwięki, jakieś śmiechy w tle, a przy końcówce kilka mocniejszych,
przesterowanych uderzeń. Po nim znów bardzo spokojny utwór „Happy”, który
przywodzi na myśl akustyki z „Damnation” czy dodatkowej płyty „Blackwater Park”
Opethu. „Lock Down” znów jest jak wyjęty z twórczości King Crimson – ten instrumental
zbudowany jest na klawiszowym tonie, mrocznej gitarze i rozwija się do
szybszych obrotów, które mogłyby być jedną z części „Lark’s Tongues In Aspic”.
Zdecydowanie jeden z najmocniejszych i najciekawszych akcentów tej płyty.
Finałowy „Ljudet Innan” znów jest spokojny, liryczny i smutny do bólu.
Aekerfeldt
wraz z Wilsonem stworzył płytę, która nie jest podobna do niczego co dotychczas
stworzyli Ci panowie w swojej dotychczasowej karierze. Płyta tych panów nie
jest łatwa w odbiorze, nie jest też przystępna, a już na pewno nie nadaje się do
audycji radiowych. Z jednej strony mocno nawiązuje do jazz rockowych
eksperymentów King Crimson właśnie, z drugiej poza te skojarzenia wykracza. Z
jednej projekt penetruje wytarte ścieżki psychodeli tamtego okresu i nie
zachwyca, a z drugiej zaskakuje swoją innością. Uderza łatwością, z jaką
muzycy, a zwłaszcza Aekerfeldt, poruszają się po tych szlakach, po dźwiękach
jakie nagrali na tej płycie. Duch Karmazynowego Króla unosi się nad tym
wydawnictwem w każdym pojedynczym dźwięku i sądzę, że gdyby nie gorące nazwiska
nikt by się nawet na takie wydawnictwo nie spojrzał. Album ten paradoksalnie
zyskuje przy każdym odsłuchu, ale nie jest dziełem wybitnym. Jest projektem,
który w przyszłości być może zaowocuje kolejną płytą, być może jeszcze lepszą i
ciekawszą od tej. Wreszcie, jest materiałem dużo lepszym od „Heritage” Opeth,
które z racji rezygnacji z wcześniejszej stylistyki tej grupy było zwyczajnym
nieporozumieniem (tak, tak rozwój i tak dalej, ale tak drastycznych skoków stylistycznych się nie robi nagle i marką kojarzoną z czymś zupełnie innym, a wystarczyło zmienić szyld), po znaczących przeróbkach mógłby być częścią takiego właśnie
Storm Corrosion. I vice versa. Nasuwa się pytanie: dla kogo więc jest ta płyta?
Myślę, że odpowiedź, która nasuwa się na myśl i ciśnie na język jest jedna: dla
koneserów.
Ocena: 7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz