poniedziałek, 7 maja 2012

Storm Corrosion - Storm Corrosion (2012)



Szumnie zapowiadany projekt solowy Mikaela Aekerfeldta tworzony razem z Stevenem Wilsonem wreszcie się ukazał. Panowie Ci współpracują ze sobą już piąty raz. Ostatni owoc tej kolaboracji - materiał wydany pod szyldem Opeth - „Heritage” zawodził i dzielił fanów Aekerfeldta. Debiut Storm Corrosion jest tworem jeszcze dziwniejszym…


Projekt w założeniu miał mocno nawiązywać do muzyki z lat 70, zwłaszcza do stylu eksperymentów King Crimson (których płyty remasterował ostatnio Steven Wilson) jak również do twórczości samego Wilsona pod szyldem Pourcipine Tree. Do stylistyki lat 70 nawiązuje też mocno okładka, która przypomina odrobinę obrazy Boscha, poety Williama Blake'a a nawet rysunki Bruno Schulza. Szkoda tylko, że została spieprzona takim zwykłym napisem, uważam, że gotycka czcionka prezentowałaby się znacznie lepiej.
Muzycznie jest rzeczą zaskakującą. Zawarta na tym krążku muzyka jest jeszcze spokojniejsza i jeszcze mocniej wyciszona niż ta z ostatniego albumu Opeth. Nie powiedziałbym, że jest to typowe nawiązanie do brzmień lat 70, bo dźwięk jest aż nadto nowoczesny i klarowny. Wietrzna i tajemnica stylistyka na pewno skojarzy się z pierwszą płytą King Crimson czy nawet z The Doors. A wszystko budowane jedynie na łagodnych gitarach, delikatnych perkusjonaliach i różnych przedziwnych zgrzytach i orkiestrowych wstawkach. Aekerfeldt śpiewa tu swoim czystym głosem, jeszcze bardziej spokojniejszym i lirycznym niż dotychczas. Wilson mu zaś wtóruje wysokim wibrującym głosem jako żywo wywołującym skojarzenia z Gregiem Lake’m (wokalistą King Crimson z lat 1968 -1970). Jest to muzyka senna i bardzo powolna, nie ma tu żadnych ostrych gitar i mocniejszych fragmentów, poza tymi momentami, które w tradycji King Crimson z płyty „Lark’s Tongues In Aspic” wchodzą agresywnym, przeszkadzajkowym, lekko drone’owym tonem by po chwili zejść do klawiszowo-fletowych powtórzeń. Album może wydać się nudny, miejscami nawet bardzo. Jest bardzo spokojnie i sennie. Wielbiciele Opeth, zwłaszcza tego wczesnego, nie znajdą tu niczego dla siebie. Nawet Ci, którzy bronili „Heritage” mogą się poczuć dziwnie, bo pod tym względem zaskakuje właśnie ten album – jest o całą klasę lepszy.

Pierwszy numer, który wybrano na singiel i zrobiono do niego rewelacyjny mini film nie poraża, ma się ochotę wyłączyć od razu. „Drag Ropes” bo o nim mowa, muzycznie jest po prostu nudny. Znacznie więcej dzieje się w utworze tytułowym, czyli „Storm Corrosion” – deszczowy, przejmujący smutny klimat na pewno spodoba się tym, którzy słuchają muzyki duszą, a nie tylko uszami. Wyśmienicie wypada „Hag” – instrumentalne nawiązanie do King Crimson właśnie: najpierw przyprószone orkiestracją delikatne, wietrzne dźwięki, jakieś śmiechy w tle, a przy końcówce kilka mocniejszych, przesterowanych uderzeń. Po nim znów bardzo spokojny utwór „Happy”, który przywodzi na myśl akustyki z „Damnation” czy dodatkowej płyty „Blackwater Park” Opethu. „Lock Down” znów jest jak wyjęty z twórczości King Crimson – ten instrumental zbudowany jest na klawiszowym tonie, mrocznej gitarze i rozwija się do szybszych obrotów, które mogłyby być jedną z części „Lark’s Tongues In Aspic”. Zdecydowanie jeden z najmocniejszych i najciekawszych akcentów tej płyty. Finałowy „Ljudet Innan” znów jest spokojny, liryczny i smutny do bólu.

Aekerfeldt wraz z Wilsonem stworzył płytę, która nie jest podobna do niczego co dotychczas stworzyli Ci panowie w swojej dotychczasowej karierze. Płyta tych panów nie jest łatwa w odbiorze, nie jest też przystępna, a już na pewno nie nadaje się do audycji radiowych. Z jednej strony mocno nawiązuje do jazz rockowych eksperymentów King Crimson właśnie, z drugiej poza te skojarzenia wykracza. Z jednej projekt penetruje wytarte ścieżki psychodeli tamtego okresu i nie zachwyca, a z drugiej zaskakuje swoją innością. Uderza łatwością, z jaką muzycy, a zwłaszcza Aekerfeldt, poruszają się po tych szlakach, po dźwiękach jakie nagrali na tej płycie. Duch Karmazynowego Króla unosi się nad tym wydawnictwem w każdym pojedynczym dźwięku i sądzę, że gdyby nie gorące nazwiska nikt by się nawet na takie wydawnictwo nie spojrzał. Album ten paradoksalnie zyskuje przy każdym odsłuchu, ale nie jest dziełem wybitnym. Jest projektem, który w przyszłości być może zaowocuje kolejną płytą, być może jeszcze lepszą i ciekawszą od tej. Wreszcie, jest materiałem dużo lepszym od „Heritage” Opeth, które z racji rezygnacji z  wcześniejszej stylistyki tej grupy było zwyczajnym nieporozumieniem (tak, tak rozwój i tak dalej, ale tak drastycznych skoków stylistycznych się nie robi nagle i marką kojarzoną z czymś zupełnie innym, a wystarczyło zmienić szyld), po znaczących przeróbkach mógłby być częścią takiego właśnie Storm Corrosion. I vice versa. Nasuwa się pytanie: dla kogo więc jest ta płyta? Myślę, że odpowiedź, która nasuwa się na myśl i ciśnie na język jest jedna: dla koneserów.

Ocena: 7,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz