Logo zespołu |
Voltz podczas jednego ze swoich występów |
Szczypta epickości w stylu Saxon,
klasyczne hard rockowe podejście do heavy metalu znane z Diamond Head, lekko
Zeppelinowe inklinacje, progresywny szlif w duchu lat 70 w stylu Genesis – tak można by w skrócie opisać jedyny album brytyjskiego
zespołu Voltz, któremu podobnie jak wielu innym, niczego nie brakowało, poza
szczęściem…
Voltz powstał w Portsmouth w
Wielkiej Brytanii w roku 1980 z inicjatywy przyjaciół: dwóch braci Leinster -
wokalisty i gitarzysty Glena i Gary’ego grającego na perkusji oraz Marka
Fischera na drugiej gitarze i Paula Hancocka na gitarze basowej. W roku 1982
wydali swój jedyny, debiutancki album. Nie wiem kiedy zespół się rozwiązał, ale
pewnie krótko po wydaniu płyty, nie znane mi też są przyczyny rozpadu tego
zespołu.
Szczególną uwagę zwraca świetny
głos Glena, który przywodzi skojarzenia z Jasonem Barwickiem (również
śpiewającym gitarzystą) z zespołu The Brew, o którym już kilka razy pisałem.
Nie należy jednak ulegać złudzeniom, podówczas zapewne dwudziestokilkuletni
Leisner nie jest dwudziestokilkuletnim Barwickiem. Zresztą Jason w roku 1982
nie był pewnie jeszcze w planach swoich rodziców. Ten mocny, młody i lekko
zachrypnięty głos dziś idealnie sprawdziłby się w jakimś współczesnym indie
rockowym zespoliku, zresztą Voltz można uznać za prekursora takiego grania,
gdyby nie tematyka utworów (legendy i historia) oraz przynależność do New Wave
Of British Heavy Metal - . Z kolei materiał zawiera osiem kawałków o łącznym
czasie czterdziestu minut z sekundami. Klarowne, bardzo czyste i przejrzyste brzmienie
kojarzyć się może z Dire Straits czy Genesis, może nawet Led Zeppelin i do
dwóch pierwszych jest Voltz bardzo blisko.
Voltz, jak już wspomniałem,
zaliczany jest do NWOBHM, ale w zasadzie ma z nim wiele wspólnego. Nie należy
się po tym materiale spodziewać głośnych, potężnych riffów czy rozbudowanych
solówek, pędzącej sekcji rytmicznej czy jakieś wirtuozerskie popisy muzyków.
Kompozycje są łagodne mocno nastawione na oniryczny, niemal senny, wietrzny
klimat mocno kojarzący się właśnie z Genesis czy Dire Straits. Nie brakuje
tutaj jednak świetnych melodii, a wręcz przeciwnie, płyta jest wypełniona
samymi dobrymi utworami, gdzie nie ma miejsca na zbędne wypełniacze czy utwory
gorsze od swoich poprzedników. Wszystkie trzymają ten sam, wysoki i zwarty poziom
kompozycyjny, są przemyślaną całością, a nie jak coraz częściej połowa utworów
nie pasuje do tej drugiej połowy. Kiedyś bowiem większy nacisk stawiano na
spójność materiału i jego jakość, a nie jak dziś, gdy większość płyt to
niewypały zrobione dla pieniędzy. Jeśli bowiem posłuchać wybraną płytę wydaną
po roku 90 to na palcach można by zliczyć takie, które w całości byłyby
idealne, od początku do końca, od pierwszego do ostatniego numeru są absolutną
całością. A ta płyta jest właśnie taką całością i to pod każdym względem.
Okładki debiutanckiego albumu - po prawej oryginalna, a po lewej alternatywna. Która Wam się bardziej podoba? |
„After Armageddon”, który otwiera
album ma świetny ostry riff prowadzący i spokojne, uzupełniające tło, a na nim
wspomniany rewelacyjny głos Glena. Drugi numer „In A Dream” zaczyna się od
akustycznego intra, a potem mamy wolną, liryczną balladę w stylu Led Zeppelin,
ale z wyraźniejszym bluesowym feelingiem kojarzącym się z Dire Straits i
Markiem Knopflerem. Na trzecim miejscu wylądował „Dorian Gray” – nieco szybszy,
bardziej hard rockowy, przebojowy i z rewelacyjnym wkręcającym się refrenem.
Kawałek przywodzi na myśl dzisiejsze indie rockowe grupy, ale jest znacznie
lepiej zrobiony. Po nim „Badon Hill” – mocno kojarzący się z Diamond Head,
właściwie niemal z niego wyjęty, nie ma tylko rozbudowanego wstępu, z których
Diamond Head swego czasu słynął. Jest też Zeppelinowski akcent, ale nie zdradzę
jaki. Numer piąty „The Rose” znów jest łagodniejszy z początku, a potem pięknie
się rozwija. Na miejscu szóstym wylądował „Red Eyes”, który może budzić
skojarzenia z „Cocaine” Erica Claptona zmieszanym z Zeppelinowską nutą. A gdyby
porównywać z dzisiejszymi? Brzmi jak The Brew i to niemal w całości.
Majstersztyk. Płytę kończy utwór tytułowy „The Knight’s Fall” – najpierw wychodzący
z mgły, a potem fantastycznie przyspieszający. I znów słychać Zeppelinowskiego
ducha czy szlif jak z Genesis.
Pominąłem jeden numer, a
mianowicie siódmy – bardzo ciekawy progresywnie rozbudowujący się hard rockowy
song. Ten zasługuje na kilka słów więcej.
Wsłuchajcie się dobrze w początek utworu „Years”. Linia gitary i basu z
początku musi skojarzyć się z „One” Metallici. Przypomnijmy, że mamy rok 1982!
Metallica wówczas była w powijakach, nie wydała jeszcze swojego debiutanckiego „Kill’em
All”, a numer „One” pochodzący z płyty „…And Justice For All” to już rok 1988!
Mało tego, pozwolę sobie tu na jeszcze jedno odniesienie do czwartej płyty
Metallici – w tym samym roku, tyle, że kilka miesięcy przed Metallicą, grupa
Solitude Aeternus grająca epicką odmianę doom metalu wydała demo pod tym
właśnie tytułem, które zostało zrealizowane w niewielkim nakładzie i zamknięte
w archiwum na dwadzieścia lat. Przypadek? Wiemy już, że przypadków nie ma,
dlatego śmaiło można powiedzieć, że w przypadku Metallici to zrzynka – podwójna
i ewidentna.
Możliwe, że chłopacy, jeśli
jeszcze żyją, to dziś będąc zwykłymi obywatelami w średnim wieku, i jeśli
jeszcze się ze sobą trzymają, siedzą w jakimś brytyjskim pubie i przy kuflu
pieniącego się ale wspominają dawne czasy i swój mały wkład w hard rocka i
heavy metal. Jednak ten wkłąd na pewno nie był mały, jest to płyta obok której
ciężko przejść obojętnie. Po latach nadal brzmi świeżo, mocno i niezwykle
wciągająco, jak niewiele współczesnych płyt. Słuchając jej warto zastanowić
się, co jeszcze siedziało w głowie tych chłopaków, co jeszcze mogli nagrać, a
na pewno byłoby to arcydzieło na miarę debiutu, może nawet coś jeszcze lepszego. Potencjał był ogromny, ale jak wspomniałem na początku, zabrakło szczęścia, los znów chciał inaczej. Szkoda…
I wspomniany w osobnym akapicie utwór "Years" na smak:
Hoho, ale zaległości miałam. Pozwól, że skomentuję krótko wszystko w jednym miejscu. W Galaktikonie juz film wcięło :/ donoszę, gdybys chciał podmienić. Mi się Lucassen podobał, więc możesz mnie zaliczyc do tych pełnych ochów i achów. ;) Ze Storm Corrosion spodobał mi się clip, ale może musze sie bardziej wsłuchać. Świetna recenzja Ci wyszła z tej nocy polsko - fińskiej. Zgadzam się, ze The Devil's Blood jest rzeczywiscie dobry, nie mam też nic złego do powiedzenia o Voltz. Ogólnie - duzo dobrych rzeczy posłuchałam i poczytałam, nadrabiając zaległości. Do "usłyszenia" nastepnym razem. ;) pewnie znów za jakis czas, bo mam teraz baaaardzo pracowite chwile... żeby tylko chwile... papa
OdpowiedzUsuńPrzyzwolenie uzyskane w drodze wyjątku :) Rozumiem i zapraszam tak często jak dasz radę - niedługo będzie również o Bonamassie małe co nieco ;) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń