W zeszłym roku Finowie grali w
gdyńskim Rockzie. W tym roku niestety nie było to możliwe, dlatego koncert
odbył się w gdańskim Muzeum Polskiego Rocka przy siedzibie Gazety Wyborczej. W
doborowym towarzystwie pamiątek po polskich artystach, Finowie rozpętali
prawdziwe piekło. A wszystko z powodu
jednego zespołu z Gdyni – Drillera, który niedawno wrócił z minitrasy z
Finlandii, gdzie towarzyszył grupie Bob
Malmström.
Jako pierwsza wystąpiła nowa
gdyńska formacja Szpadel, w której
na perkusji gra Marcin Andrzejewski – gitarzysta zespołu Driller. Zespół zaprezentował mieszankę przedziwną i iście
komediową. Perkusista z nagim, owłosionym torsem i w czapce pilotce, gitarzysta
i basista w strojach plażowych i obowiązkowych japonkach i wokalista który
zakrył się długimi włosami i… kwiczał. I to dosłownie. Panowie postanowili
bowiem grać grindcore. Delikatnie mówiąc byłem w ciężkim szoku. Na pewno nie
pozytywnym, bo to zupełnie nie moje klimaty, ale też nie negatywnym. Jak na
debiut zagrali naprawdę intensywny sympatyczny set, który nieco rozgrzał
publikę przed kolejnymi zespołami. Gdyńskiemu Empire wygrać Must Be The Music się
nie udało, ale myślę, że gdyby Szpadel się tam pofatygował i poprzechodził do
kolejnych etapów – wygraną mieliby jak w banku. Telewizyjna gawiedź i
wielbiciele takich programów uwielbiają takie kity. Czy też raczej hity. Ja przez
chwilę myślałem, że trafiłem na zły gig, ale fińskie rozmowy i swojskie „kurwa”
(wypowiadane przez Finów przez cały wieczór) przywróciło mnie do
rzeczywistości.
Driller nigdy mnie nie powalił ani nie zaskoczył. Podobnie było i
tym razem. Thrash metal reprezentowany przez zespół braci Andrzejewskich to
odcinanie kuponów od grania w stylu Motörhead, gdzie praktycznie nie ma już niczego
oryginalnego. To zespół do dobrej zabawy, sprawdzający się jako rozgrzewacz
wyśmienicie, jako zespół, do którego by się chciało wracać już raczej nie.
Paradoksalnie są niezwykle magnetyczni – przyciągają charyzmą i poczuciem
humoru. A przede wszystkim zamiłowaniem do ciężkiego, mocnego grania. Niestety
występ Drillera nie należał do wielce udanych – słabe nagłośnienie wokali
sprawiało, że ginęły one w natłoku gitarowego jazgotu i łomotu perkusji.
Instrumenty bowiem nagłośnione były nadzwyczaj dobrze, miejscami nawet tak
mięśiście, że taki „Ace Of Spades” Motörheadu czy „Rain of blood” Slayera jak
zwykle zresztą wyszedł im lepiej od oryginałów.
Po nieco dłuższej przerwie
technicznej na scenę, czy też raczej podłogę klubu weszła pierwsza fińska grupa
– Disease Of The Nation. Grupa
prowadzona przez braci Kangasmäki sprezentowała mieszankę
tradycyjnego heavy metalu z metalcorem, muzyki pop i black metalu. Na początku
niewątpliwie brzmiało to dobrze, ale potem coraz bardziej nużyło. Utwory
zlewały się w jedną nutę i brzmiały jednakowo. I nadużywali słowa na k…,
Finowie znają to słowo doskonale i jest dla nich idealnym przerywnikiem, ale
nie wiem czy je rozumieją, to akurat nie jest takie oczywiste. Pod sceną
naturalnie raz po raz wybuchało piekiełko pod batutą nastolatków jak wyjętych z
lat 80 (jeansowe kurteczki z naszywkami, jeansy rurki, wysokie adidasy z dużymi językami oraz długie, szybko pocące
się włosy). Gitarzysta lub basista, dokładnie nie wiem który, w pewnym momencie
nawet zaczął grać na stole, a następnie rzucił się z tą gitarą, cały czas na
niej grając, w pogujący tłum.
Po Disease Of The Nation
przyszedł czas na najbardziej szaloną ekipę wieczoru – Boba Malmströma.
Nie zamierzam kryć, że na ich występ czekałem najbardziej, w zeszłym roku
wywarli na mnie mocne wrażenie i podobnie było i tym razem. Jedyni istniejący
na świecie reprezentanci borgarcore („burżuazyjny”
core – gatunek muzyczny będący odmianą muzyki core’owej wymyślony przez Finów
propagujący hedonistyczny, wystawny i bogaty tryb życia, często nowobogacki)
nie spuścili bynajmniej z tonu i od razu przywalili zwartymi, krótkimi
kompozycjami walącymi w oczy z siłą pocisku artyleryjskiego. Dłuższe utwory
ciągnęły się niczym przejazd czołgu. Ubrany w ciemny garnitur wokalista grupy
Carolus Aminoff to zwijał się na scenie krzycząc wniebogłosy, to wbijał między
tłum, a nawet śpiewał stojąc na kanapie. Ubrany niczym kapitan luksusowego
statku pasażerskiego Carl Johan Langenskiöld razem z niepozornym, wyglądającym
jak podrywacz i szuler, gitarzystą Olofem Palménem nie pozostawali dłużni,
przybierając coraz bardziej wyrafinowane pozy. I dziw jeszcze bierze, że
perkusiście ubranego w białe lniane spodenki, niebieska koszulę i zarzucony na
szyję drogi, kremowy sweter było wygodnie grać. Nie obyło się również z
udawanych stosunków homoseksualnych (zgodnie z zasadą raz dziewczynka raz
chłopaczek, w końcu jak hedonizm życia to trzeba z wszystkiego korzystać, no
nie?). Intensywny koncert Malmströma zwieńczyło odśpiewanie „sto lat” i kilku
innych urodzinowo-pijackich pieśni dla perkusisty Malmströma oraz dla jednego z
dwóch braci Kangasmäki z zespołu Disease Of The Nation.
Podsumowując był to koncert bardzo udany, obfitujący we wrażenia i dawkę mocnej, agresywnej muzy z pogranicza metalu i core’u. Żaden z tych zespołów według mnie nie gra muzyki, którą by się chciało puszczać na okrągło u siebie w domu, ale nie można zaprzeczyć, że zapewniającym świetną zabawę podczas takiego koncertu. Warto na taki koncert przyjść zwłaszcza dla Finów, a przede wszystkim dla fantastycznego Boba Malmströma. Ci, którzy dotąd o nich nie słyszeli, lub słyszeli a nie widzieli będą mieli najprawdopodobniej okazję w pszyszłym roku. Jestem pewien, że bracia Andrzejewscy już się oto postarają.
-------------------
Zdjęcia z koncertu, autorstwa Agnieszki 'Trool' Stawrosiejko, dostępne pod tym adresem . Zapraszam!
Dobra relacja:)
OdpowiedzUsuńJakbyś chciał, możesz uzupełnić sobie kilka informacji: w Szpadlu na wokalu jet gitarzysta Drillera - Rafał, a z Disease of the Nation na stole grał również gitarzysta - Kaikka.
I chłopaki bardzo dobrze rozumieją ten wyraz na "k" ;)
Dzięki ;) I wierzę, że rozumieją nasze ulubione słowa, tak się przekomarzam trochę. :)
OdpowiedzUsuń