The Devil's Blood (w samym centrum: Farida) |
Deep Purple gra przed
polskim Behemothem, a przy mikrofonie stoi i śpiewa okrwawiona wokalistka – sen
pijanego gitarzysty? Nic bardziej mylnego – to holenderska grupa The Devil’s
Blood parająca się tzw. rockiem okultystycznym łączącym wpływy psychodeli i
hard rocka w duchu lat 60 i 70 z tematyką okultystyczną i satanistyczną…
Grupa powstała w 2006
roku w Eindhoven, w Holandii. 17 kwietnia 2008 roku wydali debiutancki
minialbum „The Graveyard Shuffle” wydany na siedmiocalowej płycie winylowej. 18
listopada tego samego roku pojawił się ich drugi minialbum „Come, Reap” i
podobnie jak poprzednik został wydany na winylu, tyle, że dwunasto calowym. 11
września 2009 roku ukazał się ich pierwszy pełnowymiarowy album „The Time of No
Time Evermore”, który w Stanach Zjednoczonych ukazał się dopiero 25 maja 2010
roku. W realizacji albumu wziął udział Erik Danielsson ze szwedzkiego black
metalowego zespołu Watain. Również w 2010 roku The Devil’s Blood dał szereg
koncertów w Europie, w tym na Rock Hard Festival i Summer Breeze Open Air. 19
października 2011 roku ukazał się minialbum „Fire Burning”, który poprzedzał
wydanie ich drugiego pełnowymiarowego krążka „The Thousandfold Epicentre”,
który ukazał się 11 listopada. Płyta odniosła sukces komercyjny w Holandii i
przyniósł grupie kontrakt z wytwórnią Metal Blade Records. Jedynymi stałymi
członkami grupy jest rodzeństwo – wokalistka Farida i multiinstrumentalista Selim
Lemouchi, grający na basie, gitarze i instrumentach klawiszowych. Obecnie grupa
jest w trasie po Stanach Zjednoczonych z naszym Behemothem.
Na pierwszym
minialbumie można znaleźć dwie kompozycje: przebojowy, niezwykle epicki numer
tytułowy ewidentnie utrzymany w duchu hard rocka i progresywy lat 70. Numer
drugi „A Waxing Moon Over Babylon” jest znacznie dłuższy i wolniejszy. Przywieść
może na myśl nawet Iron Maiden z egipskich podróży. A klimat utworu – jest po
prostu niesamowity. Drugi minialbum jest dłuższy i zawiera numerów pięć.
Podobnie jak na swoim poprzedniku otwiera kapitalny numer tytułowy. Najpierw
uderza niezwykle ciekawym mrocznym wejściem, a potem przyspiesza do obrotów,
których nie powstydziłby się Black Sabbath. I wyróżnić jeszcze należy
fenomenalny, wysoki głos Faridy i świetny końcowy instrumental. Następujący po
nim „River Of Gold” zaczyna się od wolnego tła i ostrzejszej melodyjnej gitary –
klasyczne Deep Purple, wczesny U.F.O a nawet stylistyka ówczesnego Rush wymieszana
z brzmieniem Mercyful Fate czy Diamond Head w tym utworze aż kipi z głośników. „The
Heavens Cry Out For The Devil’s Blood” to numer trzeci i choć jest wolniejszy,
jakby bardziej taneczny (tak, tak) równie mocno wgniata w fotel. Pod czwórką
kryje się najkrótszy na tym wydawnictwie „White Faces”, będącym intensywnym,
gęstym i skocznym hard rockowym kawałkiem, który można by porównywać z numerami
Judas Priest czy Accept z tamtych lat. Rewelacja! Ostatni jest „Voodoo Dust” –
wolniejszy, płynący i utrzymany bardziej w progresywno-doomowym tonie, a przede
wszystkim najdłuższy i niesamowicie epicki aż do sennego końca jako żywo
kojarzącym się z końcówką „Heaven And Hell” Black Sabbath. Zaś wokal Faridy
kapitalnie współgra z tym piekielnie dobrym graniem.
Okładka debiutanckiego albumu "The Time of No Time Evermore" |
Pełnometrażowy,
debiutancki krążek „The Time of No Time Evermore” jest od minialbumów jeszcze
lepszy – bardziej gęsty i jeszcze ciekawiej zrealizowany. To właśnie dzięki tej
płycie poznałem grupę The Devil’s Blood i byłem totalnie zaskoczony, gdy
odkryłem, że wokal przynależy do kobiety – Faridy właśnie. Jeśli posłuchać
utworu kapitalnego „Christ Or Cocaine” (na płycie z numerem szóstym) jako żywo
wyjętego z Deep Purple nie sposób odnieść wrażenia, że wokal brzmi jakby
śpiewał to Ian Gillian w swojej szczytowej formie. Ale zacznijmy od początku:
kawałek tytułowy został podzielony na dwie części – liryczny, wietrzny krótki wstęp
„The Time of No Time” i numer właściwy, czyli „Evermore” brzmiący jak
połączenie Led Zeppelin z Deep Purple i niemal Iron Maidenowskimi zagrywkami.
Po nim świetny, singlowy, skoczny „I’ll be Your Ghost”, który jest jakby przedłużeniem
„Voodoo Dust”. A brzmi jakby Black Sabbath spotkał na swojej drodze Kinga
Diamonda. Po nim „The Yonder Beckons” to właściwie balladka, ale tak soczyście
zagrana, że wszystkie możliwe balladki mogą się schować. Numeru
kolejnego pod tytułem jak wyjętym z prozy Edgara Allan Poe „A House Of Ten
Thousand Voices”, a brzmieniowo przypominającym trochę Nightwisha, ale tysiąc razy
lepiej zrobionego i mocno przefiltrowanego przez lata 70, naturalnie. A po nim,
numer absolutnie niezwykły i fenomenalny, wspomniany „Christ Or Cocaine” brzmi
dziwnie znajomo, ale to tylko pozory. Jest jak esencja hard rocka lat 70 –
wszystkie riffy, melodie i zagrywki brzmią świeżo, wciągająco i przebojowo,
kawałek tak wchodzi w głowę, że długo nie chce z niej wyjść. I tak, naprawdę
myślałem, że to jest facet na wokalu, ale jak już się wsłuchać to jednak
wyraźne są te charakterystyczne „kobiece” wibracje. Majstersztyk. Po nim równie
fantastyczny, ale znacznie spokojniejszy i z kapitalną partią basu „Queen Of My
Burning Heart”. „Angel’s Prayer”, czyli numer ósmy może zaś jako żywo
przypominać w otwarciu Iron Maiden. Ale numer wcale nie jest szybki, jest
raczej łagodny, ale prowadzący, główny motyw też pozostaje w głowie na długo.
Wyraźnie też w tym utworze słychać, że mamy do czynienia z niezwykłym głosem
kobiety – Faridy właśnie. Numer dziewiąty „Feeding the Fire With Tears And
Blood” jest szybszy, jak wyjęty z Hawkwind czy z U.F.O powtarzający się motyw prowadzący
i mroczny, złowrogi ton całości. Kolejny majstersztyk. „Rake Your Nails Across
The Firmament”, czyli numer dziesiąty jest wolniejszy i może zapachnieć stadionowym
rockiem w stylu Queen, a wszystko za sprawą perkusji. A do tego wspaniała
solówka i zwarta konstrukcja. Finał przynosi długaśny, melodyjny i epicki „The
Anti-Kosmik Magick”, znów przypominający trochę twórczość Iron Maiden. Jeszcze
mocniej wgniata w fotel wietrzne zwolnienie jak wyjęte z Hawkwind, po którym
następuje intensywny narastający instrumentalny progresywny pasaż będący
podstawą do długaśnej solówki gitary. Zaiste kosmos…
Okładka drugiego albumu "The Thousandfold Epicentre" |
Drugi album „The
Thousandfold Epicentre” zaczyna się niemal w tym samym momencie co kończy płyta
poprzednia, a na pewno otwierający ją utwór „Unending Singularity” można uznać
za jego naturalne przedłużenie. Najpierw mroczny klawiszowy ton, następnie
powolne narastające tło perkusji i niska iście Black Sabbathowa gitara. Preludium
do utrzymanego w średnich tempach „On The Wings Of Gloria”. Uwagę zwraca przede
wszystkim zupełnie inne, jeszcze mocniej przestrzenne brzmienie i wietrzny klimat
utworu, który może przywodzić na myśl Within Temptation. Numer trzeci „Die the
Death” to już typowy hard rock, ale utrzymany w średnich tempach, mocno przesiąknięty
progresywnym szlifem w stylu Yes czy Procol Harum. „Within The Channel House Of
Love” jest nieco szybszy, ale przestrzennie i wietrznie uładzony, co wcale nie
jest wadą, w stosunku do mocnych kawałków z płyty poprzedniej. To właśnie
progresywny szlif i lekko stłumione brzmienie stanowi siłę tego albumu, który w
niczym absolutnie nie ustępuje swojemu poprzednikowi. Numer piąty „Cruel Lover”
jest znacznie szybszy i właśnie przez wytłumiony, jakby wyciszony szlif jeszcze
ciekawszy niż gdyby był nagrany tak jak na płycie poprzedniej. Nie pędzi dzięki
temu na złamanie karku, ale kroczy, zaskakuje niemal doomowym tempem, a czas
dosłownie staje w miejscu, zaś finałowy wybuch wgniata, po prostu wgniata w
fotel z siłą kilkunastotonowego kowadła. Po nim jest „She” – numer szósty – z
kolei jest w melodyjnym duchu pierwszej płyty, mamy szybki riff, przebojową
nutę i ponownie kroczący wbijający się w pamięć ton. Skojarzenia z Mercyful
Fate jak najbardziej mile widziane – tylko, że jest bardziej psychodelicznie,
niemal jak z końcówki lat 60 (!). Utwór tytułowy wylądował dopiero na pozycji
siódmej, a nie jak miało to miejsce dotychczas na pierwszej. Orkiestrowo-akustyczna,
mroczna introdukcja może przywieść na myśl kompozycje bondowskie z lat 60 i 70,
ale to zmyła. Wchodzi perkusja i fenomalny, chwytliwy ciemny hard rockowy riff.
A zaraz potem akustyczne zwolnienie i następnie znów rusza z kopyta.
Fenomenalny kawałek z kapitalną partią basu i rewelacyjnym wokalem Faridy,
której skala głosu jest po prostu niesamowita. I ten psychodeliczno-progresywny
szlif! To aż nieprawdopodobne, że to utwór jak najbardziej współczesny… a
jednak! Ósemka to „Fire Burning”, który jak najbardziej może przypominać „Burn”
Deep Purple – klawiszowe tło, mocny gitarowy riff, potężna dawka przebojowości,
podobna struktura. Mistrzostwo świata! „Everlasting Saturnalia”, który
następuje po nim zaczyna się od tego samego przerażającego skrzypienia, który
kończy ósemkę. Na tym tle pojawia się black metalowy ton gitary brzmiący niczym
dzwon, a to zaledwie interludium do wietrznego, deszczowego klawiszowego
wejścia i spokojnego wokalu Faridy. Dopiero po chwili wchodzą delikatne
uderzenia gitary. To najspokojniejszy i najbardziej Hawkwindowy utwór w całej
twórczości The Devil’s Blood. Przy końcówce niepokornie i złowrogo zaczyna
narastać i wybucha by przejść w szybki numer dziesiąty „The Madness Of Serpents”.
I znów mamy majstersztyk! Finał to „Feverdance” – space rockowe tło, delikatna
gitara, znów bardzo spokojny wokal Faridy – tak, pachnie King Crimson z
pierwszego albumu i w takim niesamowitym, wietrznym i sennym klimacie
pozostajemy już do końca, no prawie, bo jeszcze mamy mroczny pasaż, kroczący
ton gitary i „oddaloną” solówkę w tle i narastające wejście perkusji od której
zaczyna się coraz szybsza przestrzenna jazda...
Ta grupa po prostu
zachwyca. Nie tylko fenomenalnym wokalem Faridy, umiejętnościami poszczególnych
muzyków, niezwykłym klimatem i świetnymi kawałkami. The Devil’s Blood zachwyca
bo jest idealnym przykładem, że można sięgnąć po klasyczne wzorce muzyki
rockowej z lat 60 i 70 i pogodzić je z najnowszymi zdobyczami technologicznymi
i trendami w muzyce rockowej i metalowej. To grupa, która jest absolutnie
doskonała i pozostawiająca słuchacza w osłupieniu. To grupa, którą wszyscy bez
wyjątku wielbiciele muzyki z tamtych lat powinni znać. To grupa, która nie
osiągnie nigdy wielkiego uznania czy statusu gwiazdy, ale na pewno można już
dziś stawiać ich obok największych. Grupa, o której już teraz można powiedzieć,
że jest kultowa. Polecam! Naprawdę warto!
Oficjalna strona zespołu oraz utwór z pierwszego pełnometrażowego albumu na smak:
Fajny opis zespołu, tylko po co wdeptywać ich w jakąś "kultowość"- dziś to zdewaluowane słowo budzące odruch wymiotny a nie zaciekawienie.A tak poza tym,miałem okazję widzieć ich na żywca - niewielki klubowy koncert ale powalili mnie na kolana.No i w trakcie koncertu wszyscy muzycy byli umazani diabelską krwią.
OdpowiedzUsuńPozazdrościć słyszenia ich na żywo ;) A co do kultowości, raczej miałem na myśl zrównanie z choćby takim dawnym Deep Purple niż łatką, która, prawda niestety, dziś nic nie znaczy.
OdpowiedzUsuń