Według chińskiego kalendarza do 7 lutego przyszłego roku mamy Rok Kozy. Trudno więc się dziwić, że Szwedzi z Year of the Goat postanowili wydać swój drugi pełnometrażowy album studyjny właśnie w roku pięknistym. Nie sądzę bowiem by był to przypadek, bo te jak wiemy nie istnieją...
O Szwedach z Year of the Goat pisaliśmy już pod koniec roku szczerego przy okazji epki "The Key and the Gate". Na najnowszym albumie znalazło się dziesięć kompozycji, aczkolwiek jedna z nich znalazła się już na wspomnianej epce i mówimy o kompozycji tytułowej. Uwagę przykuwa już okładka na której dwie czarownice warzą jakąś tajemniczą miksturę. Znakomicie oddaje to charakter muzyki jaką oferują Szwedzi lubujący się w klimatach z lat 60 i 70, gotyku i okultystycznej makabresce.
Na początek niemal trzynastominutowa (bez kwadransa) suita "All He Has Read" będąca czymś w rodzaju uwertury. Fantastyczne pod względem atmosfery wolne, duszne wejście, które po chwili zostaje przełamane melodyjną gitarą i delikatnym przyspieszeniem. Warto zwrócić uwagę na dość delikatną strukturę, która przywodzi na myśl Blue Oyster Cult i niesamowity klimat, swobodę z jaką łagodne fragmenty łączą się z tymi mroczniejszymi, szybszymi i bardziej niepokojącymi. Dacie wiarę, że to utwór stworzony współcześnie? Gdyby był podpisany rocznikiem z tamtego okresu mógłbym przysiąc, że byłbym bardzo zdziwiony gdyby ktoś mi powiedział, że to zespół grający od 2006 roku i jedynie czerpiący z tamtego czasu. Drugi w kolejności jest krótszy, bo już tylko około pięciominutowy "The Pillars of the South". Bardziej żywiołowy, przebojowy (jak na tego typu granie) przywodzący na myśl nieco złagodzone Led Zeppelin w psychodelicznym sosie i w dodatku cudownie brzmiący. Zwróćcie uwagę na przepięknie wytłumioną perkusję, która nie usiłuje wybić się ponad pozostałe instrumenty, nie zagłusza ich, a niesamowicie uwypukla poszczególne warstwy. I czy tylko ja mam wrażenie, że całość w ogóle pachnie jakoś tak grupą Ghost?
Następnie spotykamy Emmę. Ta mroczna, nieco doomowa duszna kompozycja ma w sobie coś z Mercyful Fate czy wręcz King Diamonda i jego "Abigail", a nawet bluesa. A wszystko z wokalem przywodzącym na myśl Planta z odrobiną maniery Bellamy'ego. Melodyjne przyspieszenie w "Vermin" znów skręca trochę w stronę Blue Oyster Cult, ale z wokalem jakby wyciągniętym z Muse, co daje bardzo ciekawy i oryginalny efekt. Równie interesujący jest "World of Wonders" gdzie z kolei znów skręca się w mistycyzm z lat 60, który po chwili zmienia się w lekki, rockowy przebój odpowiednio przyprawiony by brzmiał starzej niż jest w rzeczywistości. Po nim pojawia się "The Wind", który otwiera skoczny klawiszowy ton rozwinięty wejściem gitar i perkusji. Dla odmiany drżący wokal w stylu Casha czy Presleya, którzy postanowili zagrać coś mocniej niż zwykle. A wszystko we współczesnym, nieco alternatywnym sosie, co świetnie sprawdza się w połączeniu z klimatami złotego okresu rocka i wczesnego metalu. Rewelacja.
Kolejny bardziej gitarowy numer to "Black Sunlight", który nadałby się do radia, gdyby tylko radiowcy mieli świadomość istnienia takiej grupy jak Year of the Goat. Kawałek wręcz ociera się o modny alternatywny rock czy nawet pop (w dobrym słowa znaczenia). Zwolnienie znów następuje w wietrznym wejściu utworu "The Sermon", który dość leniwie rozkręca się do nieco szybszych obrotów. Lekkie brzmienie sprawia wrażenie, że się unosimy, choć inne tego typu grupy wolałaby w tym momencie uderzyć mocniej, bardziej garażowo. Year of the Goat jednak dba o brzmienie i nie bawi się w garażowe efekty, u nich dźwięki są bardziej wysmakowane i to słychać na każdym kroku. Ci jednak, którym ostrzejszych gitar mogłoby na tym albumie brakować, mogą spać spokojnie - te pojawiają się w dość szybkim "The Key and the Gate", nieco tylko innym od tego który znalazł się na epce. Ostatnim numerem jest "Riders of Vultures", który kapitalnie płytę wieńczy. Bardziej surowy, doomowy i wietrzny klimat - bardziej w duchu epki i pierwszego numeru.
Na tej płycie nie ma utworów opartych na ciężkich gitarowych motywach, ani efektownych solówek. Year of the Goat bardziej postawiło na ducha najlepszych czasów w muzyce rockowej aniżeli na kopiowanie swoich (i naszych idoli). Brzmienie jest lekkie, dość przebojowe, a jednocześnie na tyle sterylne, że nie jest przesadzone, nie ma tu miejsca na nudę mimo dużej dawki spokoju. Rytuał gotowania mikstury to proces wymagający skupienia i precyzji w doborze składników. Taka jest też muzyka Year of the Goat na "The Unspekeable" - nieefektowna, nie siląca się na szybkość czy surowość, a mimo to pociągająca w jakiś niewypowiedzialny sposób. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz