Napisała: Milena "Lady Stoner" Barysz
Podobnie jak w zeszłym roku tak i z tegorocznej woodstockowej imprezy wróciłam nie biedniejsza o swoją godność, ale z całą pewnością bogatsza o doznania muzyczne.
Podobnie jak w zeszłym roku tak i z tegorocznej woodstockowej imprezy wróciłam nie biedniejsza o swoją godność, ale z całą pewnością bogatsza o doznania muzyczne.
Szykując się na tegoroczny Woodstock cieszyłam się ogromnie
z lineup’u. Organizatorzy postarali się dokładnie o te gwiazdy, których
tegoroczne koncerty przegapiłam, a na których chciałam być. Poza tym,
dostarczyli nam sporą dawkę muzycznego misz-maszu zaczynając od lirycznej
alternatywy przechodząc przez irlandzki folk, mijając po drodze osadę
hipisowską kończąc na bardzo ciężkich death metalowych brzmieniach. Wybór
koncertów, w których uczestniczyłam był czysto subiektywny, to oczywiste. W
relacji mam zamiar skupić się tylko na oprawie muzycznej. Oprawę organizacyjną
opisywałam w zeszłym roku. Nic się nie zmieniło, także nie mam zamiaru się
powtarzać. Jeżeli są chętni do zapoznania się z moimi pierwszymi Woodstockowymi
wrażeniami – zapraszam na Mocne Rockowanie (tutaj).
Koncertowanie zaczęłam od środowego występu w Pokojowej
Wiosce Kryszny, legendy polskiego punk rocka – grupy The Analogs. To był
właśnie jeden z koncertów, na który czekałam. Dlaczego? Z Analogsami byłam
bardzo blisko, kiedy byłam licealistką. Okres buntu przeżywałam dość
wyraziście, jeżeli chodzi o odsłonę muzyczną. Na koncercie Analogsów poczułam,
ze cofam się o te siedem/osiem lat. To było niesamowite uczucie, zważając na
fakt, że ze starymi punkami nie miałam już dawno do czynienia. Zafundowałam nam
swojego rodzaju spotkanie po latach. Co do samego koncertu – zgromadził dzikie
tłumy pod sceną, Panowie zagrali 20 utworów z okazji swojego 20stolecia. Nie
zabrakło szlagierów jak „Dzieciaki atakujące policje”, „Pożegnanie” czy „Pieśń
aniołów”. Przyjemnie było znów poczuć się jak w liceum.
Czwartek, czyli oficjalne otwarcie tegorocznej edycji
Woodstock Festival. Otwarcie należy zrobić pompą, występem otwierającym należy
rozbudzić muzyczny apetyt zgromadzonej publiczności. W tym roku organizatorzy
przeszli samych siebie. Jako pierwsza na dużej scenie wystąpiła formacja
Illusion – kolejna legenda polskiej sceny muzycznej. Na ten temat nie ma co się
za dużo rozpisywać. Jeden z lepszych występów, mam wrażanie, że oni z roku na
rok mają coraz więcej energii. Publika oszalała. Zaserwowano nam takie smaczki
jak „Nóż”, „BTS”, „Wojtek”, „Bracie” i wiele, wiele innych. Dla mnie każdy
utwór Illusion jest hitem, każdy jest szlagierami i każdego oczekiwałabym na
koncercie. Czy byłam pozytywnie zaskoczona energią płynąca ze sceny i od
publiki? Chyba nie. Ja po prostu wiedziałam, ze tak będzie. Kolejnym przystankiem była Mała Scena i koncert Domowych
Melodii. I to był moment kiedy Mała Scena stalą się dużą. Było niesamowicie
dużo ludzi, każdy z uśmiechem na twarzy i radością, że są na tym cudownym
koncercie. Domowe Melodie znam już od dawna, widziałam ich tez już na scenie,
także wiedziałam, że mogę spodziewać się najlepszego. Najpiękniejszym widokiem
i momentem był zachwyt samych artystów. Serce rosło, kiedy Justyna – wokalistka
zaniemówiła na widok skandującego i cieszącego się tłumu. Koncert Domowych
Melodii powinien zobaczyć każdy, bez względu na upodobania muzyczne. Tu cennym
doświadczeniem jest obopólne cieszenie się swoją obecnością.
Po Domowych Melodiach szybkie przetransportowanie się pod
Dużą Scenę, którą aktualnie rządziła Ania Rusowicz. Niejednokrotnie słyszałam
zachwyty tą kobietą, ale jakoś mijałyśmy się. Na Woodstocku był to mój pierwszy
ale jakże intensywny i owocny raz z panią Rusowicz. Wystąpiła razem z projektem
Flower Power. Fower Power był składową Rusowicz, znakomitych gości takich jak
Organek, Podsiadło, Sikora, Przybysz i wielu, wielu innych, wykonujących
hipisowskie szlagiery. Była radość, miłość, wolność i pokój. Nie spodziewałam
się, że pani Ania jest obdarzona tak fenomenalną charyzmą. Ta kobieta może
porywać za sobą tłumy. Niesamowite było to, że podczas koncertu krzyknęła coś
na temat wolności, dodała hasło „ściągać majty, ściągać gacie”, po czym sama
zdjęła spodnie i zaczęła nimi machać. Nie minęły 2 minuty, gdzie tłum pod sceną
machał dolną częścią swojej garderoby. Przez cały koncert scena ociekała
niesamowicie ogromnymi pokładami energii. Od tego momentu Rusowicz zaliczam do
moich ulubionych polskich artystek, zaraz obok Nosowskiej, Steczkowskiej,
Brodki Koteluk czy Przybysz. Zaraz po Rusowicz na Dużej Scenie wystąpił Organek. Ja Tomka
bardzo cenię i szanuję. Jest naprawdę fenomenalnym muzykiem, świetnym artystą.
Dużo osiągną i zrobił naprawdę dobre numery. Na koncert czekałam z
niecierpliwością, było to moje mus be! I doczekałam się, co prawda spodziewałam
się chyba bardziej akustycznej wersji występu, a na pewno nie tak naszpikowanej
elektroniką… nie wiem, może w taki sposób Pan Organek koncertuje? Koniec końców
nie żałuję swojej obecności na nim, jednocześnie nie byłam nim jakoś ślepo
zachwycona.
Chwila przerwy i nadszedł czas na zespół, o którego
obecności na Woodstocku jak się dowiedziałam, płakałam jak dziecko ze
szczęścia. Dream Theater. Nie wiem czy jestem w stanie napisać coś więcej jak
„BYŁAM NA DREAM THEATER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!”. Koncert był fenomenalnym popisem
umiejętności muzyków. Do tej pory brak mi słów, po prostu zrobili co mieli
zrobić, a że zrobili to genialnie… Tak, byłam na Dream Theater. Po spektakularnym teatrze z marzeń czy jak kto woli ze snów
czas na laureata „Złotego Bączka” czyli nagrody publiczności. Na Dużą Scenę
wchodzi zespół... Coma. Zeszłoroczny występ Łódzkiej formacji powalił na kolana
siedemset pięćdziesiąt tysięczną publiczność. W tym roku emocje już opadły,
koncert był udany, pomimo licznych wpadek Roguca i jednocześnie już mniej entuzjastyczny
ze strony odbiorców. Ze względu na późną porę występu Panowie przygotowali
nieco spokojniejsze utwory. Noc z melancholią Comy na uszach? Jestem na tak.
Czas na piątek, odrobinę cieplejszy dzień Woodstocka, bo
zapomniałam wspomnieć, że tegoroczny festiwal nie zachwycał upałami. Trzeba
było chodzić wręcz w kurtkach, ciepłych bluzach i spać pod dwoma śpiworami.
Wróćmy jednak do tego co rozgrzewało atmosferę. Piątek był dla mnie niesamowicie ważnym dniem w rozpisce
koncertowej. Na scenie mieli wystąpić Decapitated. Death metalowcy z Krosna
przeszli samych siebie. A na pewno moje oczekiwania. Technicznie fenomenalny
wykon, żadnej pomyłki, żadnej wpadki, czysto, szybko i *cenzura*. To co się
działo na scenie, to co się działo po sceną… Niesamowite szaleństwo. Repertuar
dobrany bezbłędnie – były zarówno utwory z nieziemsko fenomenalnej "Blood
Mantry", w której jestem szaleńczo zakochana, jak i z wcześniejszych wydawnictw.
Czekałam na „Insinct”, dostałam od Decapów „Instinct”. Biorąc po uwagę
wszystkich artystów, którzy wstąpili na woodstockowych scenach, biorąc pod
uwagę wszystkie występy i wszystkie odsłony stylistyczne, Decapitated uważam za
najlepszy tegoroczny. Z po koncertowych rozmów wiem, że chłopaki nie tylko mnie
zmiażdżyli. Nie ma co się dziwić, światowa klasa. Z Decapitated było podobnie
jak z DT. Kiedy dowiedziała się, że wystąpią na Woodstocku chodziłam jak
oszalała, wszystkim o tym mówiłam i bardzo
to przeżywałam. Radość niesamowita.
Na Hed p.e już nie zostałam bezpośrednio pod sceną, ale wiem,
że była to smaczna kontynuacja mocnych brzmień serwowanych od Decapitated. Hed
p.e też pozamiatali. Kolejny piątkowy etap to Mała Scena i szaleńcy z Kanady
czyli formacja Canailles. Jak oni się pięknie bawili na scenie, jak cudownie
zagrali, jakie pokłady energii, jak naładowali tą energią niezliczony tłum… coś
pięknego. Znalazłam się na tym koncercie przez przypadek ale to była najlepszy
przypadek tegorocznego festiwalu. Po Canailles czas na znanego nam wszystkim wspaniałego
człowieka i jego przyjaciół. Kuba Płucisz i Goście. Wśród gości znalazł się
między innymi syn Kuby, chłopaki z Lemona, Damian Ukeje, Ruda z Red Lips, Kasia
Moś, Tomek Kwiatkowski, Tomek Kasprzyk oraz Łukasz Drapała. Gromada ludzi na scenie, tysiące osób
pod sceną. Był to niezwykle energetyczny i wzruszający koncert. Tomek
Kwiatkowski swoim występem zafundował nam taką dawkę motywacji i chęci do
życia, i działania, ze góry po tym wszystkim chciał człowiek przenosić. Coś
pięknego. Wieczór był bardzo chłodny i moje przeziębione zatoki zmusiły mnie po tym koncercie do powrotu do obozu, ale wiem, że powinnam bardzo
żałować swojej nieobecności na Frontside i Meli Koteluk. Czy żałuję? Oczywiście,
że tak. Frontside to Frontside – trzeba ich znać i widzieć ich na żywo, a Mela
jest jedną z moich ulubionych artystek, ale jak zdrowie nawala nic nie
poradzisz.
Ostatni dzień Woodstocku był najcieplejszym dniem,
jednocześnie też bardzo obiecującym koncertowo a dla mnie pod znakiem Dużej
Sceny. Zaczęłam znów od legendy polskiego rocka – Proletaryat.
Zaczęło się spokojnie, mało entuzjastycznie ze strony widowni, nowymi utworami.
Szybko jednak sprawy nabrały innego obrotu. Proletaryat po dużej przerwie w
swojej działalności muzycznej wraca nie ze zdwojoną silą i energią. Tej mocy
jest trzy, może cztery razy więcej. Dla mnie to zaszczyt, że mogła bawić się na
ich występie. Dziękuje Panowie! Namówiona przez kolegów z obozu zostałam na Eluveitie. Plan
był taki, że zostaje na koncercie pól godziny i idę na Małą Scenę na Grubsona.
Nie wyszło. Folkmetalowa energia i chęć zabawy przytrzymała mnie pod dużą sceną
do końca występu Szwedów. Imponujące instrumentarium, fantastyczne wokale
damskie i męskie i ta skoczność! Dzięki za Eluveitie!
Ciary na plecach, trzęsące się dłonie i rosnące napięcie
pełne zachwytu czyli oczekiwanie na Black Label Society. Widziałam mistrza
Wylde'a na własne oczy, słyszałam go na własne uszy. Koncert zebrał chyba
najliczniejszą publiczność tegorocznego Woodstocku. Nie był może jakoś bardzo
przepełniony Powerem ale sam fakt, że uczestniczyliśmy w tym fenomenalnym
muzycznym performansie był wystarczający. Ponad 15 minutowa solówka Zakka
sprawiła, że krew się na chwilę zatrzymała, szczęka opadła a uszy nie mogły
uwierzyć w to co słyszą, w to co się dzieje. Mistrz gitary pokazał klasę i
mimo, że nie powiedział przez cały koncert ani słowa, widać było, że cieszy się
z nas tak samo jak my z niego. Fenomen. Wieczór ze spektakularnym występ gitarowego maestro należy
zakończyć skocznymi harcami. O to postarali się amerykanie z Flogging Molly
fundujący na iście irlandzkie granie. Pod sceną chyba wszyscy tańczyli. Było
wesoło, głośno, przyjemnie a artyści po stokroć dziękowali publiczności i
wychwalali ją pod niebiosa. I tym optymistycznym akcentem zakończyłam 21 edycję
festiwalu Woodstock.
Podsumowanie? Powiem krótko: Do zobaczenia za rok!
Zdjęcia pochodzą z: interia.pl oraz strony WOŚP o Przystanku Woodstock.
Zdjęcia pochodzą z: interia.pl oraz strony WOŚP o Przystanku Woodstock.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz