piątek, 7 sierpnia 2015

Weekend Węgierski XXII: Thy Catafalque (7) Róka hasa rádió (2009)


Minęło trochę czasu od naszej ostatniej wyprawy na Węgry. Tym razem w dwudziestej drugiej odsłonie Weekendu i siódmej części poświęconej Thy Catafalque oraz twórczości Tamasa Katai przyjrzymy się i posłuchamy płyty z 2009 roku, czyli "Róka hasa rádió". Tym razem też próba tłumaczenia tytułu musi spalić na panewce, bo "Radio Brzuch Lisa" nie brzmi dobrze. Nastawiamy odbiornik na właściwe fale, zakładamy słuchawki na uszy i wsłuchujemy się w audycję prosto z Węgier...

Podobnie jak za wcześniejsze płyty, za "Róka hasa rádió" odpowiada Tamas Katai i János Juhász. Wsparła ich jednak liczna grupa muzyków sesyjnych, w tym osoby które już współpracowały z nimi przy "Erika Szobaja" czy "Tűnő idő tárlat", a nawet przy projekcie Gire, którym zajęliśmy się poprzednim razem. Mowa tu nie tylko o wokalistkach, wiolonczelistkach i skrzypaczkach, ale także o Balázs Hermannie z Gire, Zoltánie Kónya również z Gire i Gort (o którym będzie za jakiś czas przy okazji bardzo ciekawego i obszernego splita). Nowymi osobami w składzie Thy Catafalque są także  Ádám Tóth grający na skrzypcach, wokalista Atilla Bakos (który wystąpi także na późniejszym o dwa lata albumie "Rengeteg"), klarnecista Sándor Deák oraz Viktória Varga, której przypadła rola narratorki słuchowiska.

Uwagę znów przykuwa znakomita, minimalistyczna okładka. Na czarnym tle wyśrodkowano zdjęcie przedstawiające dwójkę dzieci trzymających w dłoni ptaka (przypuszczam, że jest to gołąb albo kura) oraz starszy pan. ów starszy pan jednak nie patrzy na dzieci, mimo uśmiechu na twarzy jego wzrok spogląda w bok. To, co zobaczył nie mieści się w kadrze. Być może spogląda na swoją żonę, a babcię dzieci albo coś co również dzieje się w tej samej chwili na podwórku. Może jednak być również tak, że zobaczył nieuchronnie zbliżającą się po niego śmierć, która przerwie idyllę i beztroską radość jego wnuków. To byłoby bardzo typowe dla Tamasa, który nie raz już podejmował tematy przemijalności, śmierci i nie zawsze korzystnych zmian w losie człowieka. Sprawdźmy jak jest tym razem.

Trwającą sześćdziesiąt osiem minut audycję rozpoczynają dwie długie kompozycje, a mianowicie niemal dwunastominutowy "Szervetlen" oraz trwający ponad dziewiętnaście minut "Molekuláris gépezetek". Ten pierwszy, czyli "Nieorganiczny" rozpoczynają niepokojące wyłaniające się z ciszy mroczne tony przypominające nieco radiowy szum. Po chwili jednak przechodzi on w ciężki melodyjny riff, dołączają do nich klawiszowe tony i mocna, garażowa perkusja. To już nie jest typowy black metal, to bardziej post metal z domieszką blacku, taki jakiego można się spodziewać choćby po brytyjskim Fen. Instrumentalna partia w jego drugiej połowie zaś po prostu wgniata w fotel. Drugi z kolosów jest jeszcze lepszy. "Maszyny molekularne", bo taki tytuł nosi po naszemu brzmią bardzo intrygująco - potężne uderzenie na początek, a potem mnóstwo rozwiązań, łączących się w zaskakująco spójną konstrukcję (fantastyczne zwolnienia z elektroniką, melodyka i tempo). Równie skomplikowany jest też tekst tego numeru czerpiący z tematyki fizyki molekularnej, o której nie będę się rozpisywał z prostego powodu - to zupełnie nie moja dziedzina. W samym utworze jednak na nudę nie ma miejsca, bo dzieje się w nim naprawdę sporo.

Kolejne są już znacznie krótsze, bo oscylujące w średnim czasie pięciu minut, ale bynajmniej nie oznacza to, że są mniej skomplikowane pod względem kompozycyjnym, czy tekstowym. "Köd utánam" to numer trzeci, a sam tytuł można by przetłumaczyć jako "Wewnętrzne zamglenie", jako coś podobnego do depresji, zanikania. Tekst jednak dotyczy bycia ponad innymi, kogoś kto widzi więcej i być może kontroluje byt innych. Przynajmniej ja go tak odbieram, choć niewykluczone, że moja interpretacja jest zupełnie mylna. Nieco szybszy, bardziej nawet przebojowy od dwóch poprzednich. Ekscytująca jest jego końcowa część: gęsta, blackowa z niemal orkiestrowym finałem i przedziwnym tykaniem na końcu, jak gdyby znów urywał się radiowy sygnał. Perełką jest "Űrhajók makón"rozpostarty na eterycznych klawiszach, łagodnych, ale niepokojących tonach i w doddatku przelatującym szybko niczym statek kosmiczny. Po nim pojawia się znakomity instrumentalny "Piroshátú". Pulsujący rytm gitary i klawiszowe tła to wręcz kwintesencja myślenia muzycznego Tamasa. Nie ma tu jednak blackowych przygrywek czy wręcz dyskotekowej elektroniki, ale całość przenika człowieka na wskroś jak gdyby poszczególne atomy odrywały się od ciała i ulatywały w kosmiczną przestrzeń.


Do szybszych, momentami również odrobinę blackowych w klimacie brzmień wracamy w "Esőlámpás". To utwór nie tylko przebojowy, ale po prostu bardzo energetyczny. Krótki, poetycki tekst dopełnia go, choć nawet jeśli go nie było ten numer byłby pełny. Kolejny z nich o kołysankowym, nieco orientalnym początku "Kabócák, bodobácsok" dosć szybko się rozkręca pulsującymi klawiszami i delikatnymi, ale mrocznymi tonami basu. Słychać tu wyraźnie ambientowe inspiracje Tamasa. Mimo to dziwny to numer, bo będący bardziej niepotrzebnym wprowadzeniem do znacznie ciekawszego i cięższego, bardziej przejmującego (przypominająca średniowieczną modlitwę linia wokalu) "Őszi varázslók". "Upadek Magów", bo tak należałoby przetłumaczyć tytuł należy do najciekawszych kompozycji z tej płyty. Ciekawy jest też tu tekst, choć niestety satysfakcjonująco przetłumaczyć się go nie da. Płytę kończy "Fehér berek", który otwierają perkusyjne uderzenia przypominające kapanie wody - zapewne symbolizujące upływ czasu, ale już po chwili dołączają do nich gitary i wokal. Później łagodnie, zwłaszcza jak na Tamasa całość się rozwija do spokojnych, lirycznych nieco folkowych brzmień, które jakoś dziwnie mi tu nie pasują. A w tekście, podobnie jak na poprzedniej solowej płycie ostatnim elementem układanki jest ptak.

Z wszystkich płyt Tamasa i jego projektu Thy Catafalque najmniej lubię właśnie tę płytę. Są na niej utwory, które wydają się do siebie nie pasować, nie łączą się ze sobą w historię którą można było znaleźć na poprzednich albumach muzyka. Dwie długie kompozycje i kilka dobrych krótszych, gdzie słychać w pełni jego talent i pomysły na żonglowanie tematami i stylistyką to za mało by pociągnąć tę płytę, bo mnóstwo na nich mielizn, także brzmieniowych, nawet tekstowo jest to materiał znacznie słabszy od poprzednich. Nie jest to album zły, jednak nie odznaczający się niczym szczególnym. Kolejny i ostatni jak dotychczas w dyskografii Thy Catafalque, "Rengeteg" okazał się być ciekawszą propozycją niż "Radio", ale o tym w kolejnej odsłonie. Ocena: 7,5/10


Tamas Katai w prywatnej wiadomości dodał, że zdjęcie z okładki pochodzi z rodzinnego albumu i zrobiono je jakieś 30 lat temu w domu dziadków. Na zdjęciu jest jego dziadek oraz siostra, a ptakiem faktycznie jest kura. Bardzo interesująca adnotacja! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz