Autobiografie nie są obiektywnym źródłem poznawania osobowości, życia i twórczości danego człowieka. Stanowią jedynie pewien wycinek i to bardzo wybiórczo potraktowany. Herbie Hancock, niekwestionowana legenda muzyki jazzowej, rockowej i hip-hopowej postanowił opowiedzieć co nieco ze swojej perspektywy o drodze jaką przebył, nie tylko pod względem muzycznym. To bardzo ciekawa lektura, ale pozostawiająca spory niedosyt. Jego autobiografią zaczniemy nowy, nieregularny cykl o książkach traktujących o szeroko pojętej muzyce.
Wydana przez wydawnictwo Sine Qua Non książka podpisana przez Herbiego Hancocka nie jest gruba, bo zamyka się w zaledwie 345 stronach. Hancock, zapewne z pomocą ghostwritera Lisy Dickey (wymienionej zresztą na okładce) snuje w niej barwną opowieść o swoich początkach, sukcesach, wzlotach, upadkach, fascynacji technologią i muzyką, wreszcie o pogodzeniu się z faktem, że nikt, nawet on sam, nie jest wieczny. Lektura jaką serwuje nam wybitny muzyk to fascynująca historia jego życia, o przemianach w muzyce i biznesie jakie zachodziły wokół niego, często też za jego sprawą. To także książka, w której można "spotkać" inne ważne, nie tylko dla jazzu, postacie takie jak Miles Davis czy Quincey Jones (i mnóstwo innych, których nie sposób wymienić wszystkich); poznać historię powstania Mwandishi, Headhunters, wpływu Hancocka na Milesa (i odwrotnie) oraz wkład w klasyczny, amerykański rap, z którego później ewoluował hip-hop.
Książkę czyta się łatwo, przyjemnie i szybko, choć wielokrotnie można odnieść wrażenie, że Hancock wiele rzeczy przemilcza, zostawia niedomknięte wątki lub zaledwie zarysowane, a także przedstawia fakty miejscami dość mgliście i niejasno. Na danych okresach swojej twórczości zatrzymuje się na chwilę i jedynie szkicuje on obraz danego okresu, zmian, ale brakuje w nich refleksji, głębszego zastanowienia czy nawet muzykologicznego rozbioru okresów czy płyt. Dużo mówi o nowych technologiach, które zastosował na poszczególnych krążkach, ale czytelnikowi nie będzie dane czytając o nich wyobrazić sobie jak one wyglądały czy nawet brzmiały. Oczywiście, puszczając płyty wszelkie zmiany w dźwięku, sposobie ich tworzenia da się usłyszeć, ale sam fakt wspomnienia o nowych elektronicznych klawiszach czy pierwszych płaskich komputerach przenośnych z lat 80 (!) nie przybliży nikomu ich sposobu działania czy wyglądu.
Takich zdjęć jak to w książce nie ma - a szkoda... |
Jedną z największych właśnie bolączek książki jest brak zdjęć, czy tez raczej ich niezwykle oszczędne zastosowanie. Jest ich zaledwie siedemnaście, wszystkie są czarno białe, w większości są maleńkie, a dwa z nich są tłem do poszczególnych rozdziałów i umieszczono je naprzemiennie. Szkoda, że nie dodano wkładki na kredowym z kilkoma kolorowymi zdjęciami z różnych okresów i z różnymi osobami, o których wiele się mówi, ale często nie mają one pokrycia - młody czytelnik większości z nich w ogóle nie skojarzy, nie zobaczy. Ja jestem troszkę obeznany z muzyką jazzową i twórczością o której Hancock mówi za sprawą mojego ojca, ale nawet mi z trudem przychodziło czytanie i myślenie, o co niektórych wymienianych przez Hancocka muzykach o których mam mgliste lub totalnie żadne pojęcie. To samo tyczy się niektórych sprzętów, o których Hancock mówi, ale czytelnik nie ma pojęcia jak wyglądają - kilka zdjęć naprawdę dodatkowo ubarwiłoby lekturę i znacznie lepiej przybliżyłoby o czym dokładnie mówi Herbie. Nie ma też żadnego indeksu osób, o których Hancock mówi, co bardzo utrudnia dokładniejszą lekturę, często bowiem łapałem się na tym, że wracał do jakiegoś muzyka z którym współpracował i byłem pewien, że o nim juz pisał, ale nie byłem w stanie sobie już przypomnieć na której stronie. Brakował mi też spisu wszystkich wydawnictw Hancocka, najlepiej z okładkami, tak żeby zorientować się o czym w ogóle Hancock opowiada. Oczywiście, dziś można znaleźć je w internecie, ale jeśli sięga się po książkę, nawet autobiograficzną, chciałoby się na nie spojrzeć podczas lektury, bardziej zachęcić do poznania jeśli jeszcze się tego nie zrobiło.
Zawiodła też korekta, prawdopodobnie po stronie samego Hancocka i Lisy Dickey. W rozdziale dwudziestym Hancock wspomina rozdanie Oscarów z 1987 roku, kiedy to zdobył statuetkę za muzykę do filmu "Około północy". Na stronie 287 wymienia tam także pozostałych nominowanych i choć powinien mnie trafić szlak, to zaśmiałem się pod nosem. Otóż, Hancock twierdzi, że Leonard Rosenman był wówczas nominowany za muzykę do... "Gwiezdnych wojen: Części IV Nowa Nadzieja". Nie jest to oczywiście prawdą, gdyż ostatnia wówczas część sagi wyszła w 1983 roku, a wspomniana miała swoją premierę w 1977 roku. Po drugie, muzykę napisał John Williams, a nie Rosenman. Wreszcie po trzecie Rosenman był nominowany za owszem czwartą część, ale "Star Treka" (!) mającej podtytuł "Powrót na Ziemię". Prawdopodobnie większość osób słuchających jazzu, a zwłaszcza starsze pokolenie w ogóle na to nie zwróci uwagi, ale dla kogoś w moim wieku to rzecz istotna. Nie wspominając już o tym, że trekkiści (czyli fanatyczni fani "Star Treka") mogli by się wręcz poczuć urażeni, zakładając że któryś z nich zna twórczość Hancocka i sięgnąłby po tę książkę.
Podsumowując, jest to książka którą czyta się łatwo i przyjemnie, ale równie szybko się o niej zapomina. Nie ma tu miejsca na szczegóły czy nawet na dokładniejsze badanie zagadnień. Zdecydowanie brakuje tu głosu z zewnątrz, komentarza czy wypowiedzi muzyków czy producentów, którzy znali lub znają nadal Hancocka. To książka ciepła i lekka, ukazująca wybitnego muzyka według schematu "od zera do wszystkiego" i bardziej o charakterze "moja droga do szczęścia", aniżeli rozpatrująca konkretne okresy, wpływy i zmiany w sposób drobiazgowy i szczegółowy, a także zbyt często puszczająca oczko do czytelnika. Hancock kreśli się w niej jako dobry kumpel, ale ja nie chciałem żeby Herbie poklepywał mnie po ramieniu i mówił mi jaki jest fajny, chciałem poznać muzyka i jego twórczość, a otrzymałem jedynie zbiór anegdot zebrany w wakacyjną lekturę. Szumnie nazwana przez Jazz Journalist Association książką roku (na skrzydełkach znajduje się nawet zbiór krzykliwych i zachwalających komentarzy) pozycja nadaje się do przeczytania, ale jestem pewien, że wiele osób tak ja, będzie po prostu rozczarowana i zawiedziona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz