niedziela, 9 sierpnia 2015

Lindemann - Skills In Pills (2015)


Kontrowersje?! Jakie znów kontrowersje?! - tak chciałem zacząć recenzję najnowszej płyty Mairlyna Masona, ale o niej ze sporym poślizgiem zapewne jeszcze napiszemy. Tymczasem wpadło mi w ręce najnowsze dzieło Lindemanna, wokalisty niemieckiej grupy Rammstein, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Tu także powyższe pytanie znakomicie pasuje. Lindemann nikogo już bowiem nie zaszokuje, ani nie zmieni muzycznego świata, a jednak jest coś co sprawia, że jest to krążek warty uwagi...



Solowy album lidera Rammsteina miał powstać już kilka lat temu, ale udało się dopiero teraz. Drugą osobą odpowiedzialną za krążek jest Peter Tagtgren, obecnie najbardziej znany z grania w zespołach Hypocrisy i Pain. Z dwóch muzycznych światów, stosunkowo bliskich sobie, także ze względu na przyjaźń obu panów powstał album nie tyle specyficzny, co bardzo intrygujący. Otwiera ją świetny utwór tytułowy, w którym mocny gitarowy riff łączy się z ciężkim death metalowym tempem perkusji, a następnie płynnie przechodzi w skojarzenia z rodzimą formacją Lindemanna. Echa Rammsteina pojawiają się na całej płycie, choć nie kopiuje się tutaj patentów, skojarzenia są głównie ze względu na postać Tilla. Co ciekawe bardzo fajnie wychodzi mu śpiewanie po angielsku, oczywiście z charakterystycznym dla siebie surowym niemieckim akcentem. Do tego świetnie wypadają elektroniczne wstawki, a nawet lekko przerobione nią brzmienia gitar w tychże fragmentach. Równie intrygujący jest potężny "Ladyboy". Sekcja rytmiczna brzmi tutaj świeżo i pociągająco, a sam utwór spokojnie mógłby być kompozycją Rammsteina właśnie.

Fantastyczny jest "Fat", który otwierają mroczne klawisze, a gdy następuje uderzenie potężne niemal djentowe riffy kapitalnie łączą się z orkiestrą i elektroniką. Tempo? Raczej średnie, trochę przypominające walca. Nie ma tu po prostu miejsca na nudę. Potężne, niemal dyskotekowe uderzenie następuje w kolejnym "Fish On". Także on mógłby znaleźć się na płycie Rammstein, ale zaskakujące jest w nim brzmienie - tak odmienne od rodzimej formacji Tilla. Nie jest tak surowe, siermiężne (a za które oczywiście kochamy Rammsteina), a gęste, potężne i świeże. Każda warstwa i kompozycyjny aspekt w swojej zamierzonej hipertrofii łączy się w całość spójną i wgniatającą w fotel. Świetny jest także "Children of the Sun", gdzie wręcz death metalowe brzmienie zostało znakomicie skonfrontowane z ozdobnikami i barwą głosu Lindemanna.


Jakże miłym zaskoczeniem jest spokojne, kołysankowe wejście w "Home Sweet Home", który nawet jak się rozkręca do nieco szybszych obrotów utrzymany jest w lekkim, trochę doomowym, balladowym tempie. Czasami jak pomyślę o kolejnej balladzie jakiegokolwiek zespołu to cały się trzęsę, ale tu się nie da w ten sposób reagować. Jest naprawdę dobra, pozbawiona cukru, bardzo przemyślana, wspaniale uspokaja po potężnej dawce wcześniejszych dźwięków, buduje niezwykły trochę gotycki klimat. A po nim znów następuje przyspieszenie w... a jakże! kolejnym świetnym utworze, zatytułowanym "Cowboy". Pozornie wesoły numer do takich jednak nie należy. Jak zauważa Lindemann w wywiadzie dla magazynu Noise: (...) to rzecz o starzejącym się, zgorzkniałym facecie, który uświadamia sobie, że jest już bliżej końca swojego życia i w zasadzie nie przeżył go tak jak sobie wymarzył. Zaprzepaścił mnóstwo szans, okazji, które dawał mu życzliwy los. Ostatni wers praktycznie mówi wszystko: "Wybieram się na przejażdżkę w moim bujanym fotelu, a sztuczną szczękę wkładam do szklanki". To takie gorzkie podsumowanie życia, które przyniosło więcej rozczarowania niż spełnienia. Naprawdę mocne. A całości dopełnia mały ukłon w stornę filmów Sergia Leone, gdzie przemykają zagrywki trochę przypominające słynne motywy z trylogii o Bezimiennym.

Następny "Golden Shower" zaczyna się spokojnie, ale zanim pomyślimy że to kolejna ballada następuje uderzenie. Tu znów pojawiają się skojarzenia z Rammsteinem, ale wynikają one jak już wspomniałem z samej obecności Lindemanna aniżeli chęci kopiowania, przerabiania czy tego typu zabiegów. Tu także znów zachwyca potężne, bardzo świeże brzmienie. Spokojniejszy, ale dość mroczny atmosferą jest też początek utworu "Yukon", który gdy tylko rozwinie się do szybszych dźwięków znów troszkę pachnie Rammsteinem. Jest to jednak zapach szlachetny, a sam utwór, choć w moim odczuciu jest jednym z najsłabszych na tym albumie, również nie pozostawia złych wrażeń, a wręcz przeciwnie słucha się go równie przyjemnie co wcześniejszych. Absolutnym hitem i faworytem jest zaś przedostatni, wybrany na singiel "Praise Abort". Wykonany do niego teledysk nie jest kontrowersyjny jak niektórzy sugerują, a specjalnie przerysowany, bo obaj panowie doskonale zdają sobie sprawę z obranej konwencji, żonglują nią i powiedziałbym nawet, że wręcz śmieją się z niej, chcą żebyśmy się też śmiali z samych siebie gogolowskim śmiechem. A przy tym jakże chwytliwy jest to numer nie tylko pod względem konstrukcji, ale także kapitalnemu refrenowi, który zawiera w sobie mnóstwo prawdy i po prostu chce się go śpiewać razem z Lindemannem. Płytę zaś wieńczy "That's My Heart", który rozpoczynają dźwięki pianina i nadzwyczaj spokojny głos Tilla, który w łagodnych liniach wypada równie dobrze co w tych mocnych. Potem znów następuje uderzenie, ale jest one jedynie akcentem, bo potem znów wracamy do spokojnej partii. To utwór, który idealnie album wieńczy, w piękny hymnowy, lekko pożegnalny sposób, ale jednocześnie dającym nadzieję, że to jeszcze nie koniec współpracy obu panów.

"Skills In Pills" nie jest w żadnym wypadku płytą odkrywczą, ale słucha się jej kapitalnie od początku do końca. Nie ma na niej dłużyzn, chybionych pomysłów, czy mielizn brzmieniowych. To płyta przemyślana, stworzona  z sercem, a właściwie z dwoma sercami, które biją w tym samym tempie i pompują do krwi potężną dawkę znakomitych dźwięków. Panowie Lindemann i Tagtgren nie muszą niczego udowadniać, silić się na fajerwerki czy rozwiązania, które miałyby spalić na panewce. Stworzyli razem płytę, która ma uderzać w trzewia i zostać na naszych słuchawkach na długo. Obok tegorocznego Masona i debiutu Tau Cross jest to bowiem jedna z najbardziej zaskakujących i świeżych propozycji w tego typu muzyce, po którą warto sięgnąć i dać się jej porwać bez reszty. Ocena: 10/10


Wypowiedź Lindemanna cytuję z wywiadu Łukasza Dunaja "Dobry, zły i brzydszy" z muzykeim, który ukazał się w czerwcowym numerze magazynu Noise.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz