Norweski Ulver nie przepada za występami na żywo i niestety było to widać. Nie jest też zespołem łatwym w odbiorze i klasyfikacji, zwłaszcza w ostatnich latach. Trasa koncertowa, na której znalazł się także jedyny koncert w Polsce, w gdańskim B90, także nie należał do najłatwiejszych w odbiorze. Bardziej eksperymentalny i "improwizacyjny" aniżeli nastawiony na konkretne kompozycje jednocześnie zaskakiwał i smucił. Z nastawieniem chyba na smutek najwierniejszych fanów...
Do takowych co prawda nie należę, ale na koncert wybrałem się z nieukrywanej ciekawości, razem z dobrym kumplem i wielbicielem Ulvera, który również mi tę grupę pokazał, Łukaszem. Jak to określił, mój kumpel: "nie był to koncert do którego można było się przygotować". Rzeczywiście, ciężko było wyszczególnić i usłyszeć dźwięki znane z płyt Ulvera, choć na pewno zabrzmiały dwa numery z ostatniego albumu "Messe I.X - VI.X" (recenzja). Pośród dominującej elektroniki, od czasu do czasu słyszalnej gitary, klawiszowego tła, wyróżniała się szczególnie perkusja. Selektywne nagłośnienie i liczne zmiany tempa, od szumiących delikatnych motywów, po rozbudowane i pulsujące pełne efektów fragmenty. To właśnie one wypadały najciekawiej, razem z grą świateł stanowiły niezwykłą podróż przez ludzkie wnętrze i jego psychikę. Można było zagłębić się w tych dźwiękach i samemu dopisać sobie historię tej wędrówki, lub posiłkować się wyświetlanymi na ekranach obrazami, w większości wyciętymi z "Odysei Kosmicznej" Kubricka.
Siedmiosobowy skład z jakim grupa stawiła się na koncercie nie porywał energią, choć nie da się odmówić znakomitych transowych elementów, niemal łączonych z jazzową lekkością. Tu najbardziej wyróżniała się, wspomniana już, głęboko brzmiąca perkusja oraz wokal lidera grupy Kristoffera Rygga. Choć w znakomitej formie, muzyk nie używał go zbyt często. Dało się jednakże odczuć w tym wszystkim spory dystans i niechęć do obecności na scenie, utwory choć obfitujące w dźwięki i zwroty brzmiały dość podobnie, maszyneryjnie. Nie bezdusznie, czy jakby wykonywała je zgraja robotów, żywi ludzie zaprezentowali intrygujące i odmienne oblicze. Pod tym względem koncert na pewno mógł się podobać. Ale także pod tym względem rozczarowywał.
Większe zróżnicowanie i możliwość wyłapania poszczególnych odniesień czy smaczków na pewno ułatwiłaby odbiór. Jednakże po półtoragodzinnym secie jaki zaprezentowali czuło się niedosyt, a w głowie niewiele zostawało. Okazuje się bowiem, że niektóre zespoły zdecydowanie lepiej czują się w studiu i ciekawiej wypadają na płytach, aniżeli w kontakcie scenicznym, ze swoimi fanami. Bierne słuchanie koncertu, bez wyrażanej radości czy poczucia zadowolenia jest nie tylko nie pełne, ale także puste. Ulver naturalnie pusty nie jest i nigdy nie będzie, ale wiele osób niewątpliwie spodziewało się czegoś lepszego i innego. Na pewno bawiłem się znakomicie i było to przeżycie niezwykłe, ale przyznać też muszę, że podobnie jak Łukasz, czułem niedosyt i nie tego oczekiwałem, nie tyle po tym niezwykłym zespole, ile po grupie, która wszak nazywa się... "Wilki".
Nie znam tego zespołu, ale przyznaję, zaciekawiłeś mnie :)
OdpowiedzUsuńWilczki, zamiast wyszczerzyć kły, tym razem po prostu podwinęły ogonki pod siebie :)
OdpowiedzUsuńNajwyraźniej. Może przestraszyły się wilkołaka przebywającego pośród widowni? ;)
UsuńA więc to Twoja wina...! :P
UsuńNie sądzę, ale tak, mieli podwinięte ogonki. Troszkę za bardzo, a mogli dać więcej czadu.
Usuń