sobota, 8 lutego 2014

Still Remains - Ceasing To Breathe (2013)


Pamiętam jak trafiłem na nich na początku liceum, jak zasłuchiwałem się we dwóch pierwszych płytach, a także jak ze zgrozą dowiedziałem się, że się rozwiązali. Od tamtego czasu minęło sporo czasu, a tymczasem pod koniec 2011 roku ogłosili reaktywację. Wkrótce potem okazało się, że wejdą do studia i nagrają trzecią płytę. Od ich drugiego wydawnictwa minęło wszak sześć lat. Bałem się tej płyty, pierwsze zapowiedzi nie zachęcały, a tymczasem... przeżyłem spore pozytywne zaskoczenie. 

Nie ukrywam, że okres fascynacji, choć zdarzają się jeszcze wyjątki, metalcore'm u mnie dawno już przeminął. Mimo to chętnie sięgam po nowe wydawnictwa choćby Killswitch Engage, nawet jeśli ostatni album wcale nie porywał. Obawiałem się, że trzeci album Still Remains, zespołu który kiedyś bardzo lubiłem, a potem się rozpadł, czeka ta sama porażka wynikająca z powtórki z rozrywki. Tymczasem stała się rzecz z jednej strony oczywista, a z drugiej niekoniecznie. Amerykańska grupa reaktywowana pod koniec 2011 roku dopracowała kompozycje i brzmienie swojego najnowszego krążka do perfekcji i nawet nie ma się wrażenia, że ponad pięćdziesiąt minut muzyki to dużo (przemyka i nie ma się dosyć, a należy też dodać, że to ich najdłuższy album). Nawet tytuł tegoż świetnie oddaje sytuację: "wstrzymanie oddechu" towarzyszyło pierwszemu zapoznaniu się z tą grupą, towarzyszyło też przy zgłębianiu się w ten najnowszy. Dojrzeli, dopracowali swój styl i rzeczywiście tchnęli w tę grupę nowe życie, które po wynurzeniu zaprasza do ponownego nabrani powietrza i kolejnego odsłuchu w skupieniu.

Ten album nie odkrywa jednak w gatunku niczego nowego, słychać patenty dobrze znane, a nawet przywołania z poprzednich płyt grupy, debiutanckiej "Of Love And Lunacy" z 2005 roku czy nieco słabszego, a na pewno odrobinę innego "The Serpent" z 2007 roku. Still Remains od początku charakteryzowała pewna doza przebojowości, lekkość i przystępność przy jednoczesnym ciężarze i melodyjności całości, na tym udało im się wszystkie te czynniki uwypuklić jeszcze mocniej. Przestała razić kwestia "nieopierzenia" czy nawet trochę "emowatego" wydźwięku, nawet jeśli wówczas to określenie jeszcze nie funkcjonowało. Jednakże nie musi niczego odkrywać, jeśli jest porządnie zrealizowany, jeśli wciąga od początku do końca i nie ma się go dosyć. W 2013 roku najnowszy album zrealizowała legenda metalcore'u Killswitch Engage, do której powrócił oryginalny wokalista Jesse Leach. Jednak "Disarm the Descent" nawet w połowie nie jest tak dobrze wykonane jak powrót Still Remains. Jest to bowiem powrót żywszy, melodyjniejszy i mocniejszy, niż to, co zaproponował Dutkiewicz ze swoim zespołem.

Dwanaście kawałków przelatuje i to dosłownie, w mgnieniu oka. Kapitalnie ten album się rozpoczyna, od ciężkiego "Bare Your Teeth". Już w nim słychać ogromny skok jaki poczyniła ta grupa, pokazując, że są poważnym konkurentem dla zespołu Dutkiewicza, idąc z duchem czasu i jednocześnie zachowując swój, charakterystyczny i rozpoznawalny styl. Świetnie wypada, odrobinę szybszy i bardziej melodyjny "Crome", a klawiszowe tła bardzo dobrze kontrastują i uzupełniają ostre riffy gitar. Miażdży, przepełniony djentowymi nawiązaniami numer piąty 'Close to the Grave" czy rozpędzony, niemal death metalowy "Keeping Secrets". Melodyjny i w duchu dwóch pierwszych płyt jest utwór tytułowy, ale także w nim słychać, że dojrzeli i dopełnili swój styl. Nawet słuchając wolnego i ciężkiego zarazem "F.F.I" trzeba przyznać, że jest to granie znacznie ciekawsze od tego co tworzy w ostatnich czasach Cavalera w Soulfly czy w swoim Conspiracy, bardziej przemyślane i dopracowane, wciągające i mimo naturalnych schematów pełne życia i lekkości. Nie spodziewałem się także, że uda im się napisać album, który nie będzie miał słabych momentów, bo nawet te, przeze mnie nie wymienione od początku do końca wciągają i są solidnie zrealizowane. To album zróżnicowany i szczery, będący znakomitym przejawem formy i powrotu zespołu, który bardzo dobrze się zapowiadał i na po okresie nieistnienia, na szczęście wrócił w odpowiednim momencie, kiedy tak naprawdę brakowało już porządnego, słuchalnego i melodyjnego metalcore'u.

Temu albumowi towarzyszą te same emocje, jakie towarzyszyły przy pierwszych płytach. Panowie bardzo się postarali, aby dostarczyć płytę, która w pełni powinna zadowolić tych, którzy pokochali ich wówczas, jak i tych, którzy poznają ich dopiero teraz. Jest to płyta na którą warto było czekać sześć lat i nawet jakby trzeba było czekać jeszcze dłużej powiedziałbym to samo: podołali, jednocześnie zawieszając sobie poprzeczkę dość wysoko. Mam nadzieję, że tym razem nie każą czekać kolejnych sześciu lat na czwarty album, ale także, że nagrają równie intensywną i wciagającą płytę jak "Ceasing To Breathe", która zdecydowanie na uwagę zasługuje. Nie dam jednak pełnej oceny, bo tak naprawdę (jeszcze) nie zasługuje na nią, jest bardzo dobry, ale nie jest wybitny. Mam im też za złe, że wydali ją pod koniec grudnia roku trzeszczącego, gdyby poczekali choć jeden miesiąc trafiliby do podsumowań, a tak może to być utrudnione. Ocena: 8,5/10

2 komentarze:

  1. Co kto lubi, naturalnie. Ja ich lubiłem, ten album bardzo zaskoczył, ale to zawsze będzie kwestia gustu.

    OdpowiedzUsuń