wtorek, 4 lutego 2014

R XXII: Nine Inch Nails - Pretty Hate Machine (1989)

Oryginalna okładka z 1989 roku

Dwadzieścia pięć lat w muzyce to dużo czasu, a ogromnym sukcesem jest przetrwanie próby czasu. "Pretty Hate Machine" Nine Inch Nails, pierwszej płyty zespołu dwudziestoczteroletniego wówczas Trenta Reznora tę próbę przetrwało znakomicie. Dziś słychać w niej nie tylko piękno tamtych czasów, ale także i może przede wszystkim: ogrom pracy i kawał znakomitego grania...

Wydany 20 października 1989 roku nakładem wytwórni TVT. Wydano trzy single, wśród których największym sukcesem był utwór "Head Like a Hole", który do dnia dzisiejszego grany jest na koncertach. Album został wycofany z dystrybucji pomiędzy rokiem 1997 a 2005. Mimo to już 2005 roku został ponownie wydawany przez Rykodisc (podobno nielegalnie), a w 2010 roku została wydana wersja zremasterowana zawierająca dodatkowy utwór - cover zespołu Queen "Get Down Make Love".

Trent Reznor pisał go po nocach, w przerwach między pracą, samodzielnie nagrywając perkusję, gitary, elektronikę, sample i wstawki klawiszowe, a następnie montując je w całość na komputerze Macintosh Plus, niczym nie przypominającym dzisiejszych urządzeń dotykowych czy super płaskich i ultra lekkich laptopów. W tym samym czasie powstało też kilka utworów, które nie znalazły się na debiutanckim albumie, wydane później jako bootleg "Purest Feeling". Znalazły się na nim zarówno utwory demo z "PHM", jak i numery niewykorzystane: Purest Feeling", "Maybe Just Once" oraz instrumentalną introdukcję do "Sanctified" zatytułowaną "Slate".

Płytę otwiera znakomity "Head like A Hole". Utwór nie tyle przebojowy, co kapitalnie rozpisany: pulsujący, ze świetnym gitarowym rozwinięciem na refren. Elektronika tutaj nie była jeszcze wyciszona, czy dodatkiem do całości, a pełnoprawnym elementem, nadającym całości "dyskotekowy" szlif. Nie odstaje od nie świetny "Terrible Lie". Wolniejszy, ale z równie fantastycznymi elektronicznymi rozwiązaniami, przypominającymi trochę rytm pracy maszyn w dziś już opuszczonej stoczni. Perkusyjne wejście i przywołania w tle utworu poprzedniego otwierają "Down In It". Tutaj pulsacje są mroczne, przywodzące na myśl dobry, klasyczny amerykański rap.
Kolejne ciarki wywołuje "Santicified" z świetną partią gitary i mrocznym klimatem. Utwór jest lekki, kroczący a przy tym bardzo niepokojący: elektroniczny przerywnik czy chóry na jego końcu sprawiają uczucie przebywania w jakimś klaustrofobicznym pomieszczeniu bez wyjścia.

Okładka reedycji z 2010 roku

W piątym utworze "Something I Can Never Have" następuje załamanie w nieco lżejsze klimaty, łagodne klawiszowe wejście i takż wokal Reznora. Gdzieś w pamięci mogłoby się pojawić skojarzenie z ówczesnym Duran Duran, gdyby nie szurane elementy znów podobne do maszynerii, które po chwili dołączają do tych klawiszy. Niepokojący to utwór, jak każdy zresztą zawarty na tej płycie. Od przedziwnych pogłosów, a następnie szybszego, ponownie dyskotekowego rytmu rozpoczyna się "Kinda I Want To". Instrumentalne rozwinięcie w jego połowie wręcz wgniata w fotel swoją siłą.  Po nim pojawia się "Sin", w którym wykorzystał Reznor fragmenty "Change the Beat" amerykańskiego pioniera muzyki hip hop Faba Five Freddy'ego. Pulsujący rytm i przebojowy szlif, na miarę otwierającego "Head Like A Hole". Tutaj także mamy kapitalne instrumentalne elementy wyłamujące się trochę ponad całość, ale ani trochę nie sprawiające wrażenia wciśniętych na siłę.

Równie udany jest "That's What I Get" z lekko orientalnym początkiem i ponownie niepokojącym klimatem. Tu także słychać dalekie echa wczesnego hip hopu i rapu, kiedy ta muzyka miała jeszcze duszę, jeszcze za nim przerodziła się w niestrawną papkę. Pod koniec utwór w fantastyczny sposób przyspiesza, a następnie wyciszając się kapitalnie przechodzi w "The Only Time". Spokojny, ale naturalnie niepokojący klimat na wejściu i świetne przyspieszenie w kolejne "taneczne" pulsacje. Jak delikatnie i pięknie brzmi melodyjna partia elektroniki na tle delikatnych uderzeń instrumentów perkusyjnych. Jak kapitalnie brzmi wybuch w połowie tego numeru i kolejne zwolnienie z perkusyjnym solo na tle wspomnianej elektroniki. Jest jeszcze "Ringfinger". Prosty bit i melodyjna wstawka elektroniki na początek, a potem rozwinięcie tegoż do odrobinę popowego szlifu. Przerywanego przesterowaną solówką gitary i dalszym pulsującym ciągiem...

Dziś słychać, że album brzmi dość mechanicznie, chciałoby się powiedzieć "plastikowo" i nienaturalnie, ale to właśnie ta specyfika (jeszcze) lat 80, która przeważała w ówczesnym brzmieniu niezależnie od gatunku. Mimo tego, ten album nadal brzmi doskonale, porusza do głębi i zachwyca swoją niezwykłą świeżością, jakiej dziś w podobnej muzyce ze świecą by szukać. To album, który nie tylko w kapitalny sposób połączył całą ówczesną raczkującą scenę muzyki elektronicznej, z rockiem i synthpopem, ale także który wyznaczył trendy na długie lata, który zainspirował wielu magików elektroniki i zapewne będzie inspirował nadal. Niewielu twórców może też w swojej muzycznej karierze poszczycić się albumem, który mimo upływu lat nadal potrafi zaskakiwać i bynajmniej w żadnym elemencie nie trącić myszką. Reznorowi się udało. "Piękna Maszyna Nienawiści" nadal jest... po prostu piękna.


1 komentarz: