sobota, 15 lutego 2014

R3/78: Bracia (25.01.2014, Gminny Ośrodek Kultury w Kobylnicy koło Słupska)


Napisał: Marcin Wójcik

Czy na wsi odbywają się dobre koncerty? Okazuje się, że tak. 25 stycznia roku dwa tysiące szczerego, w Gminnym Ośrodku Kultury w Kobylnicy koło Słupska odbył się akustyczny koncert zespołu Bracia. Miałem przyjemność tam być i postanowiłem się podzielić moimi wrażeniami.


Bracia to zespół, którego jak wydaje mi się nie trzeba nikomu przedstawiać. Ich utwory dość często bowiem słychać w radio, pojawiają się w telewizji (zarówno w tak zwanych programach śniadaniowych, muzycznych, czy imprezach organizowanych przez stacje telewizyjne), a płyty leżą na półkach każdego Empiku. Mówiąc wprost – typowa mainstreamowa kapela. Chyba jednak nie do końca. Mimo tych faktów, o których wcześniej wspomniałem, bracia Cugowscy nie zachowują się jak typowe gwiazdy. Nie zmieniają co chwilę ubrań, nie mizdrzą się do aparatów. Nie mówią o swoim życiu prywatnym, trudno znaleźć coś na temat któregoś z nich na łamach plotkarskiej prasy.  Podchodzą do show biznesu ze zdrowym dystansem, a media wykorzystują jako narzędzie do promocji muzyki, a nie samych siebie. To widać. Widać to także po takich elementach jak instrumenty - Wojtek od lat gra na tej samej gitarze i nie widać, żeby spieszył się do jej zmiany.

Zawsze myślałem i mówiłem ciepło o braciach Cugowskich. O tym, że mają klasę, że mądrze wykorzystują swoją popularność, mają klasę i własny styl. Idąc na ten koncert bałem się, że to wszystko może okazać się tylko dobrym zabiegiem PR, a w rzeczywistości zespół zagra typowego dżoba, chałturę dla pomorskiej wsi nieopodal niewielkiego miasta, przyjmą należność od organizatora i pojadą do domu. Z drugiej jednak strony, jak sami śpiewają : „Jeszcze wierzę w lepszych nas”  i mimo tych wątpliwości, pozostała we mnie wiara, że wezmę udział w dobrym koncercie… 


O godzinie 19:00, punktualnie, pojawiliśmy się z siostrą na miejscu – w Sali widowiskowej GOK. Byłem tam pierwszy raz, mimo tego, że w samej Kobylnicy bywam od czasu do czasu (wieś właściwie przylega do granic Słupska). Muszę przyznać, że owa sala robi wrażenie i nie potwierdza stereotypu polskich ośrodków kultury, w których wciąż straszy komuna, bieda i brak perspektyw. W Kobylnicy jest czysto, ładnie, a scena jest dobrze wyposażona. Nawet sam Piotr Cugowski na samym początku występu zwierzył się publiczności, że nie przypuszczał, że będzie aż taki poziom. Po wejściu w oczy od razu rzucała się scenografia, którą zespół wozi ze sobą na każdy koncert w trasie (ta wciąż jest w toku) – dywany, krzesła i lampy  kolorowymi abażurami. Atmosfera domowego salonu. Piękny i mądry zabieg, który cieszy oko i upiększa akustyczny koncert, podkreślając przy tym jego charakter.

Parę minut po dziewiętnastej, po zapowiedzi, wszedł na scenę perkusista i zaczął grac rytm. Po nim pojawił się basista, gitarzysta, następnie (również na gitarze) Wojtek Cugowski aż wreszcie wokalista – Piotr, wzbudzając przy tym owacje, głównie żeńskiej części publiczności.
Było słodko, a teraz pora na trochę jadu – pozdrawiam serdecznie niezbyt mądrego człowieka z obsługi, który nie zamknął drzwi od sali, przez co dostawało się światło z korytarza na widownię. Tak przez dobre trzy utwory. Nie, w ogóle nikomu to nie przeszkadzało… Dobrze, że ktoś przytomny wreszcie naprawił ten błąd. 

Po tym nieciekawym incydencie koncert trwał już w najlepsze, nie przerywany podobnymi niespodziankami. Zespół zagrał szeroki repertuar, począwszy od pierwszej płyty do najnowszych dzieł, jak chociażby „Wierzę w lepszy świat” czy radiowo – telewizyjny hit „Nad przepaścią”, do którego tekst napisała Edyta Bartosiewicz. Wokalista nawiązał świetny kontakt z publicznością, rzucając ze sceny anegdotami (wespół z bratem, czy którymś z kolegów). Czasem pojawiła się ciekawa historia z życiorysu zespołu, lub krótka refleksja. Ponadto Piotr zagrzewał publiczność do wspólnej zabawy, a ta (w większości) chętnie powtarzała refreny, klaskała do rytmu i tak dalej… 
Ja, choć nie zawsze daję się porwać dzikim harcom, tym razem również dałem się im porwać, klaszcząc i śpiewając wspólnie z innymi. Dzięki temu, nie znając za bardzo słów poszczególnych utworów, przynajmniej nauczyłem się paru refrenów i jeszcze jestem w stanie je powtórzyć. Poza tym to przyjemne uczucie – podrzeć się trochę w imię dobrej zabawy i samopoczucia. 


Odniosę się jeszcze na chwilę do publiczności. A lubię ją obserwować. Po raz kolejny doświadczyłem żenujących zachowań otoczenia. Skoro koncert odbywa się w ośrodku kultury i nie pije się wtedy piwa, czy innego alkoholu, to przecież mogę napić się przed wyjściem, prawda? Tak! Wspaniale jest cuchnąć jak lubelska gorzelnia, gdy co chwila komentuje się jakąś sytuację. Dobrze, że z czasem szanowny pan przestał się odzywać i zaczął wreszcie słuchać muzyki, nie dzieląc się na bieżąco wrażeniami z żoną/siostrą/matką/teściową/kochanką  - niepotrzebne skreślić. Aha, no i byłbym zapomniał o kulturalnych ludziach, którzy ukrywali swoje magiczne napoje, przelewając do plastikowych kubeczków. Drodzy państwo, czy tak trudno (mimo miłości do alkoholu) zachować wstrzemięźliwość i nie robić z siebie wariata, skoro w danej sytuacji się nie pije? 

Wracając jednak do muzyki – po bogatym secie autorskich utworów Wojtek, zapowiedział, że wykona teraz dwa covery – jeden po polsku i drugi po angielsku. Wówczas przeszedł do statywu z mikrofonem brata, a Piotr z kolei, chwycił za jedną z gitar Wojtka i rozpoczęli wykonanie – na trzy gitary plus sekcja. Pięknie, choć samego utworu niestety nie byłem w stanie rozpoznać i zdążyłem już zapomnieć jak brzmiał. „Teraz będzie ten po angielsku.” – powiedział gitarzysta i zaczął grać wstęp. Piotr znika za kulisami, a piosenka, rozwijając się okazał się być „Let’s Dance” Davida Bowiego! No, no! Muszę przyznać, że ten aranż i wykonanie (choć zapewne na moje wrażenia wpłynął fakt, że usłyszałem to na żywo) bardzo przypadło mi do gustu. Wojtek, mimo tego, że w zespole pełni rolę gitarzysty wiodącego i czasem wspomaga brata chórkami, sam jako wokalista też całkiem nieźle sobie radzi, mając przy tym ciekawą barwę głosu. Coverów ciąg dalszy. Już z Piotrem, który wrócił zza kulis na swoje właściwe miejsce, zespół pożegnał się z Kobylnicą utworem „Message In The Bottle” Stinga. I jak tu, po raz kolejny nie zaśpiewać refrenu?! 


Koncerty akustyczne, zazwyczaj, charakteryzują się dużo mniejszą energią od tych standardowych, z użyciem gitar elektrycznych. Tym razem byłem świadkiem energetycznego koncertu akustycznego, pełnego werwy, pozytywnej siły, radości wykonania i żywej interakcji z publicznością. Koncert, mimo tego, że cichszy od „elektrycznych” wcale nie ustępował im energią. Bracia utwierdzili mnie w przekonaniu, że mają klasę i kochają to, co robią. Grają świetne koncerty nawet w nikomu nie znanej dziurze, jak na stadionie Wembley dla setek tysięcy szalejących fanów. Dali dowód temu, że mimo popularności, która mądrze kierowana daje tylko korzyści - są artystami, nie gwiazdami. A mój "banan na twarzy"? Bezcenny.


Zdjęcia autorstwa E. Jaworskiej wzięte ze strony zespołu Bracia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz