Płyty niezdążone zawsze się
trafiają. Zwykle są to te, których nie opisało się, bo nie starczyło na nie
czasu, ale także takie płyty którym nie chciało się poświęcić pełnego tekstu.
Czasami nawet takie, o których jak najszybciej chciałoby się zapomnieć. W tej
części podsumowania roku dwa tysiące trzeszczącego przedstawię kilka takich
płyt w formie „w niewielu słowach”, ale jeszcze bardziej skrótowej niż
zazwyczaj. W części pierwszej jednakże znalazły się same dobre albumy, które przeleciały praktycznie niezauważone...
Były basista Flotsam & Jetsam, Metalliki i Voivod, Jason Newsted
debiutuje z własnym zespołem. Pod wszystko mówiącym tytułem kryje się
jedenaście kawałków, które zahaczają o wszystkie etapy muzycznej kariery
Newsteda. Jedne mogłyby być kawałkami Metalliki, gdyby z nimi dalej grał, inne
zaś są jak wyjęte z Flotsów. Całość polana została solidnym brzmieniem,
wyrazistym basem i charyzmatycznym, szorstkim wokalem Newsteda. Na razie raczej
ciekawostka, na zasadzie manifestu, ale także pokazanie, nie tylko fanom, że
Newsted praktycznie na kolanie stworzył lepszą płytę niż Metallica przez
ostanie szesnaście lat. Ocena: 7/10
Christopher Lee – Charlemagne: Omens of Death
Obecnie dziewięćdziesięciojednoletni (!) wybitny aktor
ostatnio dał się poznać jako wielbiciel muzyki metalowej. Najpierw z włoskim
Rhapsody (Of Fire), a następnie z Manowarem i ze swoim autorskim projektem
Charlemagne. Pierwsza płyta o rzymskim królu była niemal całkowicie
symfoniczna, a druga która pojawiła się w tym roku jest całkowicie metalowa.
Sama w sobie nie jest to płyta wielka i można by ją sobie odpuścić, gdyby nie
właśnie sir Christopher Lee. Mimo wieku nadal jest w wyśmienitej formie, a jego
głos nadal brzmi potężnie i niesamowicie. Niewątpliwie druga odsłona historii
Charlemagne’a była jednym z ciekawszych wydarzeń tego roku, a wielki aktor
dowodzi na niej swojej wielkości. Jednakże, jest to album, nie tylko jego
wielbicieli, ale także wszystkich tych, którzy lubią epickie opowieści z
historią w tle i opakowane w melodyjny metal. Ocena: 7/10 Poniżej fragmenty płyty i bardzo ciekawa wypowiedź Mistrza:
Helloween – Straight
Out of Hell
Jedna z najgorętszych premier roku trzeszczącego. Kolejna
płyta legendarnego Helloween z Andim Derisem przy mikrofonie. Po raz kolejny
nie ma zawodu, gdyż pod każdym względem album jest pełną profeską. To także
jeden z najciężej brzmiących materiałów Niemców, kontynuuje bowiem ścieżkę
brzmieniową dwóch poprzednich wydawnictw. Słucha się tego albumu z wypiekami na
twarzy, ale czegoś brakuje. Utworu, który pociągnie całość, bowiem żadnym
arcydziełem ta płyta nie jest. Jest bardzo solidna, ale jest też druga sprawa.
Jakby coraz bardziej brakuje w Helloweenie Michaela Kiske, mimo, że Deris już
na dobre wpisał się w historię tego zespołu i pasuje do niego idealnie, nie
przeszkadza, ale czasem męczy. Może jednak to tylko moje wrażenie. Tak czy
inaczej, to album, po który wypada sięgnąć. To album, po którym z jeszcze
większą niecierpliwością będzie się wypatrywało kolejnego krążka Helloween. Ocena: 7/10
Civil War – The Killer Angels
Drugi Sabaton? Wbrew wszelkim
obawom na szczęście do tego nie doszło. Kolejna gorąca premiera tego roku,
której nie byłem w stanie poświęcić wystarczająco dużo czasu. Grupa założona
przez czterech muzyków Sabatonu, którzy postanowili ze swojego macierzystego
zespołu odejść, miała przed sobą dwie możliwości: zrealizować kopię Sabatonu lub
zrealizować coś, co zaskoczy wszystkich. Okazało się, że wybrali tę drugą
opcję. O ile debiutancka epka „Civil War” zapowiadała się ciekawie, to miała
spore niedociągnięcia brzmieniowe. Tego błędu nie popełniono na pełnometrażowym
debiucie płytowym. W dodatku, choć echa Sabatonu są słyszalne, nie zdecydowano
się na zrobienie drugiego takiego samego zespołu. Civil War jest zupełnie inny,
a muzyka przezeń prezentowana choć podobna do tej z Sabatonu, została zbudowana
pod względem stylistycznym od nowa. Trzon Sabatonu postąpił niezwykle odważnie
tworząc ten zespół: tam by grali ciągle to samo, tu pokazują, jak
fantastycznymi i wszechstronnymi są muzykami. Mam nadzieję, że po nagraniu tak
dobrego i świeżego materiału ponownie zaskoczą, gdy w przyszłości pojawi się
kolejny album formacji. Teraz pozostaje zadać sobie pytanie: jaki album nagra
Sabaton z nowymi muzykami? Ocena:
8/10
Kvelertak – Meir
Swoim debiutem Norwegowie zaskoczyli chyba wszystkich. Łącząc ze
sobą skrajnie różne i nieprzystające do siebie gatunki muzyczne jak hard rock
(w stylistyce Led Zepellin) z black metalem, hardcore’m i punk rockiem
stworzyli coś niezwykłego, nietuzinkowego i niesamowitego. Najnowszy, drugi w
ich dyskografii jest równie znakomity, pomieszany i poplątany. Jest także
zaskakujący pod względem brzmienia, które nie jest już takie brudne i
ekstremalne. Zostało bowiem odrobinę złagodzone i wyczyszczone, co w ich
przypadku na szczęście nie zdołało zepsuć efektu. Brakuje może na nich
absolutnych perełek jak na pierwszym krążku, ale nie zmienia to faktu, że to
jeden z najciekawszych zespołów tej dekady, a ta płyta z całą pewnością należy
do najlepszych płyt roku trzeszczącego. Ocena:
8,5/10
Chain Reaction –
Revolving Floor
Tego warszawskiego, a więc rodzimego zespołu, się
wstydzić nie musimy. Swoim trzecim albumem udowadniają nie tylko, że są jedną z
najciekawszych obecnie istniejących grup w Polsce, obracających się w kręgach
nowoczesnego, melodyjnego heavy metalu. Udowadniają także, że wciąż można
stworzyć album żywy i interesujący, przyciągający nie tylko intrygującą
okładką, ale także znakomitą produkcją. Ogromnym plusem jest także to, ile
zaangażowania włożyli w przygotowanie tego krążka. Przypomnieć bowiem warto, że
został w całości sfinansowany przez fanów,
na tej samej zasadzie co „Ugly Noise” Flotsam & Jetsam. Zrobili płytę wartą
każdej wydanej złotówki: mocną, drapieżną i przy tym przebojową. Ocena:8/10
Coma – Don’t Set Your
Dogs On Me
Łódzkiej Comy podejście drugie do podboju zagranicy. Tym
razem bardziej udane niż miało to miejsce w przypadku „Excess” z 2010 roku.
Anglojęzyczna wersja „Czerwonego Albumu” różni się od wydanego dwa lata
wcześniej bardzo udanego krążka nie tylko językiem, ale także tekstami (równie
udanymi, w dodatku napisanymi zupełnie od nowa, a nie jak miało to miejsce przy
„Excess” nieudolnymi tłumaczeniami), jak również brzmieniem (cięższym i
potężniejszym). Dodatkowo na płycie znalazł się też utwór „Song4boys”, którą
Coma napisała na potrzeby serialu „Misja: Afganistan” z Piotrem Roguckim w
jednej z ról głównych. Podobnie jak jego polska wersja to bardzo dobry album, a
nawet lepszy od „polskiego oryginału”, ale także zupełnie inny od pierwszych
dokonań grupy (a zwłaszcza strasznego „Excess”), jednakże polscy słuchacze
powinni traktować ten album jako ciekawostkę, uzupełnienie, a nie pełnoprawny
album studyjny. Ocena: 7/10
Szwedzi z Malmö i ich drugi album studyjny. Klasyczny heavy
metal z domieszką doom i speed metalu. W zasadzie nic szczególnego, ale po
Szwedach, zwłaszcza z tego regionu można spodziewać się płyty naprawdę dobrej.
Niestety nie mam jak jej porównać z albumem poprzednim, ale drugi sprawdza się
znakomicie. Duszne, wolne tempo świetnie współgra tutaj z ciężkimi riffami i
melodyką wyjętą z najlepszych płyt takich grup jak Overkill, Judas Priest,
Black Sabbath, Mercyful Fate czy Anvil, bo w takich rejonach się poruszają.
Duże znaczenie ma tutaj także znakomity wokal, po którym słychać, że nie jest
to odszczekiwanie jakiś fraz, a naprawdę jest śpiewany solidnie napisany tekst,
z własną melodyką, energią i ekspresją. Dobre jest też brzmienie płyty, której
może brakuje odrobiny większej siły, ale albumu i tak słucha się przyjemnie i z
całą pewnością można go polecić wielbicielom klasycznego heavy metalu. Ocena: 7,5/10
Ciąg dalszy nastąpi...
wiesz co? fajnie wyszedł taki zestaw krótkich recenzji najrózniejszych rzeczy. :)
OdpowiedzUsuńBędzie jeszcze co najmniej jedna. W tym mijającym trzeszczącym roku strasznie dużo fajnych płyt wyszło, których żal nie było opisać, nawet w takiej krótkiej formie. Więc są :)
Usuń