Okładka wersji podstawowej... |
O niektórych albumach nie lubię pisać kiedy piszą o nich wszyscy, lubię kiedy opada kurz i wszelka krytyka, kiedy można wyrobić sobie własne zdanie. Z tym albumem przyznaję, czekałem jednak za długo. Mamy koniec grudnia, właściwie to już styczeń, a od września minęło sporo czasu...
Znakomitą okładkę, a właściwie jej cztery różne wersje zrealizował artysta Rusell Mills, który stworzył też okładkę do drugiego albumu NIN "The Downward Spiral" z 1994 roku. Podobnie też jak wspomniany, najnowszy album Reznora zawiera czternaście utworów. Ciekawostką jest także to, że jest to dwudzieste ósme wydawnictwo Reznora opatrzone sygnaturą "Halo" i w tym wypadku, ósmy pełnometrażowy album został opatrzony cyfrą "28". Nie będę jednak skupiał się na wersji rozszerzonej i nieciekawych remiksach, a jedynie na wersji podstawowej płyty, czyli na owych czternastu utworach, które się na niej znalazły.
Okładka wersji deluxe (rozszerzonej)... |
Po krótkim instrumentalu w trwającym niecałą minutę, hałaśliwym wstępie "The Eater of Dreams" płynnie przeskakujemy do świetnego "Copy of A". Na tle pulsującej elektroniki pojawia się bit, ale nie przyspiesza to wcale utworu, jest raczej wolny, niepokojący, rozwijający się w czasie, bo z czasem owszem jest szybciej, ale raczej jest to przyspieszanie tempa na zasadzie narkotycznego transu, gdzie wszystko rozmywa się jeszcze bardziej niż na początku. Traktujący o klonowaniu (?), kopiowaniu i powtarzaniu z góry ustalonego przez kogoś wzorca tekst jak zwykle u Reznora nie przystaje do muzyki, paradoksalnie wpisując się w nią wręcz idealnie. Jednak jeszcze lepszy jest utwór drugi: "Came Back Haunted". Kolejna porcja niepokojącej elektroniki i pulsujący, tłusty bit i jawna kontynuacja numeru poprzedniego, w którym "klony" poruszają się w charakterystyczny, transowy, jakby zrobotyzowany sposób. W połowie utworu wchodzi gitara, która jakby usiłuje zbalansować te ruchy, jednakże pojedynczy riff nie osiąga zamierzonego celu. Znów następuje zintensyfikowanie i rozwinięcie całości, a finał po prostu wgniata w fotel.
Zwolnienie, naturalnie w charakterystyczny dla Reznora niepokojący sposób, do perkusjonalii i delikatnego elektroniczno-pianinowego tła następuje w utworze trzecim "Find My Way". Jednostka poszukuje swojego miejsca, wie, że popełniła błąd, szuka rozwiązania patowej sytuacji w religii, ale tu także nie znajduje pocieszenia. Już po naturalnym rozwinięciu, płynnie przechodzimy do "All Time Low", kolejnego fantastycznie pulsującego kawałka, w którym bit i elektronika świetnie miesza się z prowadzącym gitarowym riffem. W finale pojawiają się słowa, które kapitalnie oddają to, czym jest ten utwór: stretch across the sky - rozciągnij się na niebie... - wydaje się być fantastycznie rozciągnięty nie tyle po niebie, lecz także w czasie, jest leniwy, ale bynajmniej nie nudzący. Odrobinę szybciej, ale ponownie z pulsującym elektronicznym tłem jest w utworze szóstym, zatytułowanym "Dissapointed". Jednak szybkość nie oznacza tu nagłej zmiany tempa, a raczej intensywność w jaki tło rozwija się do coraz szybszych i niepokojących dźwięków. Kapitalnych zresztą. Fantastycznie ten utwór opisuje sytuację, w której czujemy się czymś mocno zawiedzeni i próbujemy komuś to wyłuszczyć, a na koniec jeszcze bardziej zawiedzeni, dajemy sobie spokój i odchodzimy w sobie tylko znanym kierunku.
Równie interesujący jest "Everything", bardziej przebojowy, energetycznie gitarowy i chyba także jeden z najciekawszych, najprzystępniej wchodzących w ucho. Wydaje się nawet lekko nawiązywać do dawnego U2, ale także jest jednym z pozytywniejszych numerów na płycie. Przetrwałem to wszystko, wypróbowałem w życiu wszystkiego, wszystkiego i niczego - śpiewa na samym początku Reznor. Któż nie zna tego uczucia, kiedy coś się nam udaje, cieszymy się, a za chwilę trzeba wrócić do nudnej, prozy życia? To właśnie utwór o tym. Po nim znów wchodzą elektroniczne, pulsujące, taneczne nawet bym powiedział rytmy. "Satellite" mówiący o permanentnym uczuciu śledzenia, uczuciu, że nie jesteśmy sami i że ktoś nas obserwuje. Przerażający wizją, ale muzycznie wciągający w głębię, unoszący się w powietrzu, czy też raczej w kosmosie i po prostu porażający.
Okładka wersji cyfrowej... |
W sytuacjach bez wyjścia i w tym nieznośnym uczuciu strachu, szukamy drogi ucieczki. Trent proponuje kilka wyjść w "Various Methods of Escape". Ten utwór także pulsuje, ale jest zdecydowanie wolniejszy od dwóch poprzednich. Fantastycznie zostały tu wplecione gitarowe kontrasty i przelane uczucie bezradności wobec tego, co nas spotyka. Pozwolić im pójść sobie precz, znaleźć inną drogę; czemu musicie tak bardzo to wszystko utrudniać, pozwólcie mi się wydostać stąd... - te pesymistyczne finałowe słowa padają w rewelacyjnym, mocniejszym fragmencie, który urwawszy się przechodzi płynnie w perkusjonalia i elektronikę numeru dziesiątego, czyli "Running". W nim także kapitalnie kontrastują z elektronika pojedyncze dźwięki gitary, a tekst kontynuuje pesymistyczny wątek próby ucieczki przed światem, ludźmi, których mamy dosyć i coraz silniejszemu poczuciu formatowania w określony szablon.
Kolejnym niesamowitym utworem jest jedenastka, "I Would For You", genialnie rozłamująca się na lekką, unoszącą się partię elektroniki i delikatnego basu oraz odrobinę szybszą, mocniej pulsująca część. Po fantastycznym, klawiszowym zakończeniu płynnie przechodzimy w kolejny rewelacyjny numer, niepokojący i nerwowo pulsujący "In Two". Ponownie poruszając się jak maszyny ponownie zostajemy uświadomieni, że natura jest okrutna, a my jesteśmy istotami, które zawsze będą rozłamane na dwie odrębne, różne części i nic nie będą w stanie z tym zrobić. Przedostatni utwór, przejmujący "While I'm Still Here" opowiada o tym jak czas dobiega końca, a wraz z nim życie naszego bohatera nie radzącego sobie z próbą usystematyzowania go według wzorca. O człowieku, który spogląda wstecz i żałuje swoich decyzji, tego czego nie zrobił, lub mógł zrobić lepiej i inaczej. Interesujące jest też tło muzyczne, kiedy wydaje się, że powinno być pełne akustycznych i słodkich dźwięków, u Reznora otrzymujemy tylko stonowany bit i odrobinę elektroniki, dużą ilość tłustych basów i powolne rozwijanie do ostatniej pulsacji zwieńczonej przekapitalną partią czegoś co brzmi jak puzon, a następnie rewelacyjne zwieńczenie mrocznym instrumentalnym "Black Noise", który praktycznie pojawia się znikąd i równie intrygująco urywa się w najmniej oczekiwanym momencie. Nie wiemy, czy bohater płyty popełnił samobójstwo (jak miało to miejsce na "The Downward Spiral") czy też może przeniósł się w inny nieznany nam stan świadomości... doprawdy zaskakująca płyta.
I okładka w wersji winylowej. |
Na pewno jest to jedna z najciekawszych płyt mijającego roku trzeszczącego, jak również jedną z najbardziej zaskakujących. Wielokrotnie podkreślano też, że to najsłabsze, wręcz rozczarowujące wydawnictwo Trenta Reznora pod szyldem Nine Inch Nails, bo takie mało odkrywcze i zachowawcze, mało eksperymentalne... długo by wymieniać zarzuty. Niesłusznie. Reznor nie musi nikomu niczego udowadniać, nie musi tworzyć płyt dla kogoś, tworzy przede wszystkim dla siebie. Są tacy, którym się ten album nie spodoba, a są tacy, którzy będą nim poruszeni do głębii. Zgodzę się, że w porównaniu z innymi mało tu eksperymentu czy zabawy dźwiękiem, ale nie oto chodzi w tym albumie. Ten album jest opowieścią do których Trent Reznor użył określonych środków, minimalistycznych, a nawet esencjonalnych dla całej jego twórczości. Wreszcie, to album, który zachwyca ujęciem nurtującego każdego z nas problemu tożsamości i próby spersonifikowania według schematów. Dla mnie to bardzo udany album, podkreślę to, zaskakujący i poruszający do głębii, idealnie skonstruowany muzycznie i pod względem czasu trwania, jak również pod względem zawartej na niej opowieści. Ocena: 9/10
Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.
Nine Inch Nails to dla mnie jednoznaczne skojarzenie - David Lynch "Zagubiona autostrada" :)
OdpowiedzUsuńRozumiem. W przyszłości niedalekiej będzie o "Pretty Hate Machine" z 1989 roku - podobnie jak mi, zbliża się bowiem ćwiara temu albumowi, choć nie tak szybko jak mi. Pozdrawiam.
Usuń