Lupus z Drakiem |
Co roku Hunter w ramach jesiennej
trasy koncertowej przyjeżdża do Trójmiasta, tym razem jednak odwiedzili nas w
ramach promocji właśnie wydanego piątego albumu studyjnego „Królestwo”. Ja miałem okazję widzieć ich na żywo po raz
trzeci, ale po raz pierwszy miałem okazję posiedzieć z muzykami Huntera na
backstage’u i porozmawiać. A sam koncert? Magiczny i absolutnie fenomenalny… i
na tym mógłbym skończyć, ale i tak napiszę więcej:
Koncert zaczął się punktualnie o
19 i od razu od mocnego uderzenia. Support jakim był łódzki zespół KaAtaKilla
został wybrany rewelacyjnie. Dobrany zarówno pod względem brzmieniowym, jak i
muzycznym. Co ciekawe już na nim w klubie było tłoczno, takiej ilości ludków
nie widziałem w Uchu dawno, a na Hunterze było ich jeszcze więcej. Nie dziwi
mnie jednak fakt, że KaAtaKilla wypadła tak dobrze w zestawieniu z gwiazdą,
wszak jest to zespół byłego basisty Huntera Tomasza „Goliasha” Goljaszewskiego,
a ten wzoruje się przecież poniekąd na swoim dawnym zespole. Również z racji
polskich słów w tekstach i fantastycznego brzmienia. Jednocześnie pełnego i surowego,
wgniatającego, ale nie przytłaczającego. Bardzo pozytywne odczucia wywołał u
mnie wyraźny, zadziorny głos wokalisty, który miejscami brzmiał jak połączenie
Draka z Huntera i Piotra Roguckiego, a w innych fragmentach nie przypominał mi
nikogo jakoś specjalnie, ma bowiem własną, charakterystyczną barwę, którą sam
zespół określa jako zmanierowaną, chociaż ja żadnej konkretnej maniery się nie
doszukałem. Prawie godzinny koncert tego
zespołu składał się głównie z kompozycji własnych, w tym z wyśmienitego, ale
również pod względem tematyki, kontrowersyjnego, utworu „Imperium”, który
według słów wokalisty miał opowiadać o Saddamie Husseinie. Ja jestem jednak skłonny
stwierdzić, że tekst mógłby odnosić się do dowolnego zbrodniarza dwudziestego
wieku. Zagrali też kilka utworów cudzych, w tym jak sądzę cover jednego z
utworów grupy Tool oraz na sam koniec kawałek
pierwszego metalowca w Polsce, jak określił Tadeusza Nalepę wokalista,
zatytułowany „Oni zaraz przyjdą tu”.
Znajomy powiedział, że całości towarzyszyło uczucie silnego deja vu, ale
według mnie jak najbardziej pozytywnego i przede wszystkim świeżego i
bezkompromisowego.
Po kilkunastu minutach przerwy i przygotowań na scenie
pojawił się upragniony i wyczekiwany przez wszystkich zebranych w klubie: Hunter.
Obok pięciu, może nawet sześciu
najnowszych kawałków z płyty „Królestwo” (zabrzmiały fantastyczne „Dwie siekiery”, energetyczna "Rzeźnia Nr 6", niezwykły „Samael”,
niezwykle trafny i prawdziwy „Trumian Show”
oraz zaskakująca ballada „O wolności”) zagrali też utwory doskonale wszystkim
znane, również z poprzedniego wydanego w 2009 roku bardzo dobrego albumu
„Hellwood”. Nie zabrakło zatem „Labiryntu Fauna”, „Strasznika”, „Armii Boga”,
„Dura lex, sed lex”, utworu „Śmierci Śmiech”, a nawet mojego ukochanego
„Arges”, który poprzedziła ballada „Kiedy umieram” z ich drugiej płyty
„Medeis”, z której zagrali również takie kawałki jak „So”, „Greed”. Nie mogło
zabraknąć też utworów z „T.E.L.I” i z niej obowiązkowo pojawił się numer
tytułowy odśpiewany razem z publicznością, jak również takie kawałki jak „Osiem”, „Krzyk Kamieni”, „Wyznawcy” czy „Płytki dołek” . Nie zabrakło zasłony
dymnej, a tym razem nawet pojawiły się efekty pirotechniczne, które
eksplodowały zaraz po utworze „Śmierci Śmiech”. Gdy pojawili się na bis,
zagrali wspomnianą już balladę z nowej płyty, czyli „O wolności” podczas której
Drak zaczął porywać na scenę księżniczki. Nagle z jednej zrobiły się trzy, a
następnie sześć. Jelonek zaś nie byłby sobą gdyby nie stroił złośliwych min i
nie wywijał skrzypcami. Należy też wspomnieć o kolejnym ważnym elemencie
koncertu Huntera, a mianowicie o tym momencie, gdy Drak pojawił się w
husarskiej zbroi (ale bez skrzydeł) i z wielkim mieczem. Wówczas zagrali intrygujący
kawałek z nowej płyty: „Samael”.
Intensywny niemal półtorej godziny set na pewno zadowolił
wszystkich, również tych pogujących pod sceną, a pogo było ogromne: nie dość,
że ogarniało całą podłogę przed sceną, to jeszcze pod swoim naporem kilka razy
się przewróciło. Każdy bowiem koncert Huntera jest wydarzeniem wspaniałym i na
długo zapadającym w pamięć, jednak dla mnie ten koncert był chyba tym
najważniejszym i najmocniejszym, najbardziej magicznym. Również dlatego, że po
koncercie miałem okazję porozmawiać z muzykami i napić się z nimi piwa na
backstage’u klubu. Następna okazja, by Huntera zobaczyć na żywo w Trójmieście
prawdopodobnie wiosną przyszłego roku, kiedy to Hunter zamierza przyjechać z
drugą częścią płyty „Królestwo”. Udowodnili mi też, że wciąż mogą fascynować, a
byłem przekonany, że licealna faza na Huntera dawno i sromotnie odeszła w
ciemności. Wróciła, i to ze zdwojoną siłą. Jestem także w dwustu procentach
pewien, że podobnie jak w tę ostatnią niedzielę tegorocznej jesieni, ponownie
wystawią najcięższe działa i załadują je
najmocniejszymi kulami.
Potwierdzam, koncert był MEGA! :)
OdpowiedzUsuńFajne zdjęcie ;)
OdpowiedzUsuń