Poszedłem z ojcem na koncert. Zwykle tego nie robię, a właściwie dawno nie robiłem: różniące się gusta muzyczne zaczęły to niestety uniemożliwiać. Koncert odbył się w Filharmonii Bałtyckiej. Nie jestem snobem, a wielbicielem Johna McLaughina, którego nie często ma się okazję zobaczyć na żywo w Polsce i w dodatku na Wybrzeżu.
John McLaughin, wybitny gitarzysta, najbardziej znany z Mahavishnu Orchestra i swojego projektu Shakti obecnie od kilku lat koncertuje z triem The 4th Dimension w składzie Gary Husband na instrumentach klawiszowych i perkusji, Mark Mondesir na perkusji oraz Etienne Mbappe na gitarze basowej. Do Polski przyjechał na kilka koncertów (3 listopada grał we Wrocławiu), do Gdańska zaś w ramach tegorocznej edycji Jazz Jantar Festival, który trwał od 19 października do 4 listopada tego roku. Koncert McLaughina i jego tria był koncertem finałowym. Choć nie jestem wielkim wielbicielem jazzu, na pewno nie jest mi obce granie McLaughina, dlatego z nieukrywanym zainteresowaniem udałem się z ojcem na koncert tego wyśmienitego gitarzysty.
Mogłoby by się wydawać, że koncert, który odbywa się w Filharmonii nie będzie wielkim wydarzeniem, że smętna i poważna atmosfera przytłumi właściwy odbiór emocji, czy magię zespołu. Nic z tego, choć atmosfera rzeczywiście była poważna i zupełnie inna, niż na tradycyjnych koncertach, a przede wszystkim różniła się oklaskiwaniem zespołu po każdym utworze, a często nawet w jego trakcie, bynajmniej nie stępiła fantastycznego odbioru. Nawet scenium (miejsce dla orkiestry) było zapełnione krzesłami, a te widzami. Cała Filharmonia była wypełniona po brzegi, jednak najgorzej mieli Ci, którzy siedzieli niemal na plecach sceny. Na szczęście ja i mój ojciec mieliśmy miejsca w centrum, nieco ponad orkiestrą.
Sam McLaughin był w wyśmienitej formie, żartował i nie chciał mówić po polsku, dlatego zapowiadał kolejne utwory i opowiadał po angielsku, zaznaczając na początku koncertu: Nie będę mówił po polsku, bo mój polski jest straszny. Nie chcielibyście go usłyszeć. Nikt nie chciałby go usłyszeć. Nawet ja nie chcę go słyszeć - oraz co najważniejsze oczarowywał dźwiękami swojej gitary. Jednak prawdziwą perełką był jego niezwykły zespół. Drapieżny, burczący bas Mbappe'a kapitalnie nadawał tło do raczej spokojnych, wyciszonych kompozycji, które raz po raz eksplodowały cięższym brzmieniem, akordem czy rozbudowanym, jakby improwizowanym pasażem. - Fantastyczny klawiszowiec po mojej lewej może wygląda niepozornie, ale jest potworem. Jest potworem w każdym calu. Zresztą sami się przekonacie. - mówił McLaughin i rzeczywiście kiedy Husband przeskoczył z klawiszy na drugą perkusję pokazał, że jest potworem. Później jeszcze raz doskoczył do perkusji i stoczył zawzięty pojedynek z Mondesirem, jakby chciał mu udowodnić, że jest lepszy. Obaj byli rewelacyjni i każdy bębnił pierwszorzędnie.
Dwugodzinny koncert miał momenty bardzo łagodne, spokojne i wyciszone, ale nie usypiające i momenty znacznie szybsze, głośniejsze i nastawione na pokazanie nie tyle umiejętności muzyków, ale także różnych jego oblicz i różnych muzycznych okresów twórczości gitarzysty. Sam McLaughin przypominał profesora, który dyryguje swoim szalonym cyrkiem, bowiem często pozwalał zespołowi się wyszaleć i usuwał się na bok, nigdy nie dominował, zupełnie tak, jakby to nie on był tu najważniejszy. Cieszył się, kipiał energią, ale jednocześnie był stonowany i chłodny, zaangażowany w to, by wypaść jak najlepiej. Nie musiał udawać, niczego udowadniać. Tak, wspaniały i ważny dla muzyki jazzowej i rockowej muzyk to klasa sama w sobie, taka, która daje z siebie wszystko sobie i innym. Taka, która jest żywiołem, a z takim zespołem jak The 4th Dimension jest nie tylko żywiołem, ale siłą z innego wymiaru.
Zarówno mi, jak i mojemu ojcu koncert się bardzo podobał. Było to niesamowite przeżycie i jedna z nielicznych okazji, żeby zobaczyć kogoś takiego jak McLaughin na żywo tak blisko miejsca zamieszkania. Ktoś, komu Filharmonia kojarzy się tylko z symfonicznymi koncertami i operami, snobistycznym, pełnym powagi towarzystwem grubo się myli. Nie zawsze tak bowiem musi być, zwłaszcza, że w momencie gdy na scenie zaczyna się koncert zapomina się o otoczeniu, jest się sam na sam z muzyką i artystami i nic więcej się nie liczy. Ktoś powie, że idzie do Filharmonii, żeby się odchamić, albo pokazać, bo wypada, a ja powiem, że poszedłem na koncert. Taki, który długo się będzie pamiętało i taki, którego się nigdy nie będzie żałowało, ponieważ był to jeden z tych koncertów, które zdarzają się rzadko, a kiedy się zdarzają zawsze są piękne i niepowtarzalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz