Brakowało mi w tym roku debiutu świeżego i bezkompromisowego, takiego którego bym słuchał z otwartą gębą i wybałuszonymi gałami ze zdumienia. Doczekałem się. Wyskoczyli jak diabeł z pudełka i pochodzą ze Straszyna. Nie wiem kiedy powstali i co robili wcześniej, ani ilu muzyków jest w składzie zespołu. Właśnie wydali swój pierwszy album i jest to naprawdę mocne, porządne granie, wywołujące naprawdę pozytywne emocje. Wreszcie, co powinienem napisać na samym początku, czerpią garściami z gitarowego, klasycznego i garażowego brudnego grania...
Choć sama nazwa grupy i okładka raczej nie zachęca do posłuchania i większego zainteresowania, warto przyjrzeć się okładkom singli, które poprzedziły wydanie pełnego metrażu, może bowiem zmienić to złe wrażenie związane z okładką (wszystkie trzy obok). Niezwykle udana jest ta z singla "Jimmy Page", zaś ta z "Cyber Man" wydaje się być (podrasowanym i z wyraźnym przymrużeniem oka) odniesieniem do koszmarnej okładki "Lulu" Metallici i Lou Reeda. Okładka pełnometrażowej płyty zdaje się nieświadomie nawiązywać do drugiego albumu Ordinary Brainwash, gdzie Rafał Żak również sfotografował siebie bez koszulki od ramion w górę.
Włączamy płytę i z pozytywnego wrażenia włos staje dęba. Otwierający numer tytułowy brzmi jakby był wyjęty z twórczości Ghoultown albo The Velvet Underground. Stłumiona perkusja, rwany i szalony, riff, przebojowe szybkie tempo i rewelacyjna Zeppelinowska solówka. Po nim równie wyśmienity "Man Bites Dog", który jest nieco wolniejszy od poprzednika. Ostry, drapieżny riff wyraźnie jest inspirowany Grand Funk Railroad i trochę White'owy wokal wypadają świetnie. Perkusja otwiera "Two Miles Drag", a potem się całość rozkręca, choć samo tempo utworu jest marszowe. Dead Snow Monster? Zeppelinowskie eksperymenty, żartobliwy ton podkradziony gdzieś z "jurajskiej" epoki Budki Suflera, czyli z płyty "Underground"? Tak! Istna rewelacja.
W następnym, również singlowym, "Cyber Man" mamy spokojniejsze, choć niepozbawione energii i ewidentnych rock'n'rollowych naleciałości granie. "The Hip Blues" znajdujący się na piątym miejscu otwiera potężna perkusja, a potem wchodzi White Stripesowy riff. Sam utwór ma lokomotywowe tempo i tylko z pozoru wydaje się powolny i ospały, bo ciężarem przypomina nie tylko wspomniane White Stripes, ale ma także w sobie znowu coś z Grand Funk Railroad, a nawet Led Zeppelin i coś z muzycznego żartu na końcówce. Czysty, pierwotny rock bez ozdobników.
Nieco inny jest "Sleaze", który otwierają noise'owe przejazdy gitary, a potem gdy się rozkręca mamy wolne, mroczne i ciężkie tempo jednocześnie trochę jakby wyjęte z Black Sabbath. Kapitalny bas, ciężki riff gitary i marszowa perkusja dosłownie wżerają się w mózgownicę. Po całości kłaniają się tutaj lata 70. Majstersztyk. Na siódmej pozycji znalazł się "Boner Stoner", w którym wracamy do cięższego, bardziej szarpanego hard rockowego grania. Gdzieś tu przemykają stonerowe zapędy z takich zespołów jak The Black Rainbows czy Farflung. Solówka w tym kawałku wbija w fotel, tu znów jakby od niechcenia przemykają skojarzenia z Led Zeppelin czy Grand Funk Railroad. Ogień. Przedostanim kawałkiem jest także singlowy, "Jimmy Page". Utwór to najwyraźniej hołd dla wyśmienitego gitarzysty Led Zeppelin, bo wyraźnie słychać w nim bluesowe zabawy Zeppelinów zarówno w tle, jak i w White Stripesowym ostrzejszym riffie i do tego ta kapitalna przestrzeń. A na finał, na dziewiątej pozycji, prawie dziewięcio minutowy kolos, który otwiera mroczny klawiszowy ton w stylistyce... Bauhaus i The Cure. I w takiej stylistyce jest utrzymany ten utwór, gdy przyśpiesza słychać w nim jednak ponownie wyraźnie rock'n'rollowy szlif. Gdzieś w połowie pojawiają się noise'owe przesterowane przejazdy gitary, a potem znów mamy soczystą solówkę w stylu lat 70. Kipi energią, pomysłami i zapałem, jakiego brakuje wielu współczesnym, młodym zespołom. Fantastyczny finał i rewelacyjny kawałek.
Prawie czterdziesto minutowy materiał wgniata w fotel, nie tylko fantastycznie skondensowanymi wyeksploatowanymi na pozór inspiracjami, ale także wyśmienitym brudnym brzmieniem. Płyta brzmi tak jakby została wykopana gdzież z przepastnych szuflad nieznanych tamtych lat, może nawet jakby zawieruszyła się gdzieś w latach świetności grunge'u. Każdy utwór zdaje się żyć własnym życiem i być odrębny wobec całości, razem jednak stanowią niezwykle spójną, świeżą i przebojową mieszankę. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego albumu i byłoby naprawdę świetnie, gdyby zostali zauważeni, bo to co robią jest nie tylko szczere i niepozbawione energii, ale także mimo spoglądania wstecz, do czasów minionych, świeże i właśnie bezkompromisowe. Gdy niedawno pisałem, że brakuje mi takich zespołów jak Cytrus czy Korba, nawet przez myśl mi nie przeszło, że niedaleko istnieje zespół, który duchowo jest następcą hard rockowej, trójmiejskiej sceny. To naprawdę wyśmienita płyta, nie tylko na chłodne, jesienne wieczory i stanowiąca wspaniały ogrzewacz, ale także kawał dobrej roboty, zarówno pod względem kompozytorskim jak i realizatorskim. Życząc im najlepszego i przede wszystkim nie zatracenia kapitalnego brzmienia i masy pomysłów na kolejne strzały w dziesiątkę nie postawię jednak pełnej oceny. Tę zostawię na ich drugą płytę, która mam nadzieję, że będzie równie udana; oraz, że na tej jednej się nie skończy.
Ocena: 9/10
Oficjalny facebook pod tym adresem. Single i płytę można w całości odsłuchać i pobrać za darmo z oficjalnej strony zespołu, pod tym adresem. Naprawdę warto!
W następnym, również singlowym, "Cyber Man" mamy spokojniejsze, choć niepozbawione energii i ewidentnych rock'n'rollowych naleciałości granie. "The Hip Blues" znajdujący się na piątym miejscu otwiera potężna perkusja, a potem wchodzi White Stripesowy riff. Sam utwór ma lokomotywowe tempo i tylko z pozoru wydaje się powolny i ospały, bo ciężarem przypomina nie tylko wspomniane White Stripes, ale ma także w sobie znowu coś z Grand Funk Railroad, a nawet Led Zeppelin i coś z muzycznego żartu na końcówce. Czysty, pierwotny rock bez ozdobników.
Nieco inny jest "Sleaze", który otwierają noise'owe przejazdy gitary, a potem gdy się rozkręca mamy wolne, mroczne i ciężkie tempo jednocześnie trochę jakby wyjęte z Black Sabbath. Kapitalny bas, ciężki riff gitary i marszowa perkusja dosłownie wżerają się w mózgownicę. Po całości kłaniają się tutaj lata 70. Majstersztyk. Na siódmej pozycji znalazł się "Boner Stoner", w którym wracamy do cięższego, bardziej szarpanego hard rockowego grania. Gdzieś tu przemykają stonerowe zapędy z takich zespołów jak The Black Rainbows czy Farflung. Solówka w tym kawałku wbija w fotel, tu znów jakby od niechcenia przemykają skojarzenia z Led Zeppelin czy Grand Funk Railroad. Ogień. Przedostanim kawałkiem jest także singlowy, "Jimmy Page". Utwór to najwyraźniej hołd dla wyśmienitego gitarzysty Led Zeppelin, bo wyraźnie słychać w nim bluesowe zabawy Zeppelinów zarówno w tle, jak i w White Stripesowym ostrzejszym riffie i do tego ta kapitalna przestrzeń. A na finał, na dziewiątej pozycji, prawie dziewięcio minutowy kolos, który otwiera mroczny klawiszowy ton w stylistyce... Bauhaus i The Cure. I w takiej stylistyce jest utrzymany ten utwór, gdy przyśpiesza słychać w nim jednak ponownie wyraźnie rock'n'rollowy szlif. Gdzieś w połowie pojawiają się noise'owe przesterowane przejazdy gitary, a potem znów mamy soczystą solówkę w stylu lat 70. Kipi energią, pomysłami i zapałem, jakiego brakuje wielu współczesnym, młodym zespołom. Fantastyczny finał i rewelacyjny kawałek.
Prawie czterdziesto minutowy materiał wgniata w fotel, nie tylko fantastycznie skondensowanymi wyeksploatowanymi na pozór inspiracjami, ale także wyśmienitym brudnym brzmieniem. Płyta brzmi tak jakby została wykopana gdzież z przepastnych szuflad nieznanych tamtych lat, może nawet jakby zawieruszyła się gdzieś w latach świetności grunge'u. Każdy utwór zdaje się żyć własnym życiem i być odrębny wobec całości, razem jednak stanowią niezwykle spójną, świeżą i przebojową mieszankę. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego albumu i byłoby naprawdę świetnie, gdyby zostali zauważeni, bo to co robią jest nie tylko szczere i niepozbawione energii, ale także mimo spoglądania wstecz, do czasów minionych, świeże i właśnie bezkompromisowe. Gdy niedawno pisałem, że brakuje mi takich zespołów jak Cytrus czy Korba, nawet przez myśl mi nie przeszło, że niedaleko istnieje zespół, który duchowo jest następcą hard rockowej, trójmiejskiej sceny. To naprawdę wyśmienita płyta, nie tylko na chłodne, jesienne wieczory i stanowiąca wspaniały ogrzewacz, ale także kawał dobrej roboty, zarówno pod względem kompozytorskim jak i realizatorskim. Życząc im najlepszego i przede wszystkim nie zatracenia kapitalnego brzmienia i masy pomysłów na kolejne strzały w dziesiątkę nie postawię jednak pełnej oceny. Tę zostawię na ich drugą płytę, która mam nadzieję, że będzie równie udana; oraz, że na tej jednej się nie skończy.
Ocena: 9/10
Oficjalny facebook pod tym adresem. Single i płytę można w całości odsłuchać i pobrać za darmo z oficjalnej strony zespołu, pod tym adresem. Naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz