czwartek, 26 grudnia 2019

10/10 według naczelnego, czyli najlepsze płyty dekady 2009 -2019


Niebawem zacznie się nowa dekada. Serwisy prześcigają się w podsumowaniach tej mijającej wymieniając najlepsze płyty, które pojawiły się w tym czasie. Decydując się na wymienienie tych dziesięciu najważniejszych, najlepszych i najbardziej przełomowych, a może po prostu tych, które najbardziej się podobały tym, które takie zestawienia robią. Często są to jednak wybory nie tyle subiektywne, co bardzo kontrowersyjne, bo nie wiedzieć czemu w wielu pojawiają się głównie płyty, które miały premierę wyłącznie w roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów, a o latach poprzednich jakby kompletnie się zapomina, a przy tym cholernie nie łatwe i chyba trochę niesprawiedliwe. Postanowiłem mimo to sporządzić moją, oczywiście subiektywną, listę, wraz z krótkimi opisami, moich najlepszych płyt mijającej dekady* i umieścić pośród nich także te, które powstały przed założeniem bloga. Lista dzieli się na płyty polskie i zagraniczne. Co się na niej znalazło?


10/10 Zagraniczne:

10. Marilyn Mason - The Pale Emperor (2015)

Mason nie musi już niczego udowodniać, ani wydawać nowych płyt - co niestety robi z dużo słabszym skutkiem jak ten, który uzyskał cztery lata temu z tym znakomitym wydawnictwem, do którego wciąż zdarza mi się wracać i nadal być zachwycony genialnym mariażem bluesa z typowym dla niego industrialem, przebojowością i brzmieniem. Kiedy już wraca do odtwarzacza nie chce z niego wyjść, a to doskonale o niej świadczy.

9. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures (2009)

Pamiętam jak ta płyta wychodziła. Pamiętam, że dla mnie była jedną z tych których albo się kocha albo nienawidzi. Równie genialna, co sztampowa, a do tego wszystkiego od trzech osobistości, których nikomu nie trzeba przedstawiać. Najciekawsze jest to, że przez tę dekadę w której panowie, mimo licznych zapowiedzi, wciąż nie uraczyli kontynuacją projektu, nic w moich uczuciach do niej się nie zmieniło. Nadal jej nienawidzę, nadal ją kocham. To cechy płyt wielkich, ważnych i ciekawych, ale także takich, które chyba jednak trochę zdążyły się ludziom zawieruszyć i zapomnieć - a szkoda!

8. The Dear Hunter - The Color Spectrum (2011)

Monumentalne dzieło amerykańskiej grupy The Dear Hunter można było poznawać za pomocą wersji standardowej z wyborem z poszczególnych "kolorów" lub pojedynczymi epkami z podziałem na poszczególne kolory, ale najlepiej ten projekt, bo tak należy nazwać ten album, smakuje jako całość. Ta ponad dwugodzinna uczta to doskonała mieszanka przede wszystkim nowoczesnego rocka progresywnego i alternatywy, ale także wielu innych gatunków po jednym (lub po kilka) na jeden kolor. Genialny jest także pomysł, by spojrzeć na muzykę przez spektrum kolorów i rozpisać go na dziewięć wydawnictw wchodzących w skład jednego dużego. Wciąż się dziwię, że jeszcze nie mamy napisanej recenzji całego albumu - może czas pomyśleć o niej do Wilka Kulturalnego?

7. Haken - Affinity (2016)

Który mam rok?! 1985! Który mamy rok?! 1985! Odsyłam do całej recenzji napisanej dla Laboratorium Muzycznych Fuzji: tutaj.

6. Persefone - AATMA (2017)

Pochodzący z Andory zespół nie przestaje mnie zachwycać ilekroć włączę którąś z ich płyt, ale chyba właśnie "AATMA" wywołuje u mnie największe wrażenie i emocje. To już grupa dojrzała, okrzepnięta, ale nadal pełna pomysłów zarówno na swoją muzykę, jak i niesamowite koncepty wpisane w każdy krążek. Ten sprzed dwóch lat zdecydowanie jednak należy do moich ulubionych. Odsyłam do całej recenzji napisanej dla Laboratorium Muzycznych Fuzji: tutaj.

5. Boss Keloid - Meltdown on the Inch (2018)

Jak zainteresować naczelnego nieznanym mu zespołem? Dać na okładkę nowej płyty interesującą, bardzo ładną i intrygującą grafikę i napisać, że panowie grają sludge metal. Wtedy zaś okazuje się, że to drugie może być nieco mylące... - tak zacząłem recenzję tego wydawnictwa. Minęły już niemal dwa lata od czasu jego premiery, a ja wciąż uwielbiam ją puszczać, wciąż odkrywając ją na nowo. Odsyłam do całej recenzji: tutaj.

4. Periphery - II: This Time Is Personal (2012)

Ukochana płyta redaktora, a mojego przyjaciela, Jarka Kosznika. Nie sposób się nie zgodzić, że to ich najlepszy album, który prawdopodobnie długim takim pozostanie, mimo że grupa nie tylko nie przestaje się rozwijać, intrygować i zachwycać, to chyba właśnie "II: This Time Is Personal" jest tą najważniejszą. Pojawiająca się niemal na samym początku mijającej dekady była jedną z pierwszych pokazujących, a na pewno jedną z pierwszych które usłyszałem, czym jest djent. Podobnie jak Jarek uwielbiam do niej wracać i za każdym razem z niesłabnącym zainteresowaniem, a co ciekawe - okazuje się, że poznałem go troszkę szybciej niż Jarek i bynajmniej nie ja mu go pokazałem, bo wtedy jeszcze się nie znaliśmy - bywa i tak. Odsyłam do recenzji Jarka: tutaj.

3. Soen - Cognitive (2012)

Zastanawiałem się którą płytę grupy Soen wybrać, bo wszystkie są świetne, z najnowszym "Lotusem" na czele i ile w podsumowaniu rocznym zestawiłem ją z Leprousem i ich "Pitfalls" (poniżej), to w tym wypadku byłoby to niesprawiedliwe. Wybór był ciężki, ale zdecydowałem się na ich debiut, bo to płyta nadal fantastyczna, w mojej ocenie przełomowa dla współczesnego progresywnego grania. Tu jeszcze wyraźnie balansująca między Toolem i Opethem, ale już z własną tożsamością, ciekawym pomysłem i z ogromną ekspresją stylistyczną i liryczną, którą konsekwentnie rozwijali na kolejnych albumach. Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

2. Leprous - Pitfalls (2019)

Norwedzy z Leprous przeszli długą, ale bardzo ciekawą drogę do punktu w którym znajdują się obecnie. Od ciężkich, pokręconych pierwszych albumów przez łagodzenie brzmienia, poszukiwania własnej ścieżki i tożsamości, przez lekką i flirtującą z popem "Malinę", a na najnowszym kończąc. "Pitfalls" to moim zdaniem nie tylko najlepszy album Trędowatych, ale także budzący ogromne emocje, samemu będąc na nich także oparty. Siła tego albumu nie polega na szybkim granie czy ciężarze wynikającego z tego grania, a właśnie na subtelności, emocjach i genialnym klimacie z jednej strony bardzo niepokojącego, odpychającego, a z drugiej oczyszczającego i przyciągającego. To album fantastycznie zrealizowany, porażający i idealny do wielokrotnego odsłuchu, odkrywania go na nowo i wyłapywania rozwiązań, które przegapiło się wcześniej. Dzieło idealne, absolutne - aczkolwiek w swoim gatunku, bo tylko jeden album z tej dekady mógł się okazać w mojej ocenie lepszy czy też raczej równie intrygujący i ciekawy - nawet jeśli należący do zupełnie innego gatunku - a pozostawiający z takim samym opadem szczęki przy każdy puszczeniu:

1. Ever Forthnight - Ever Forthnight (2011)

Brak tej płyty w jakichkolwiek zestawieniach nawet mnie nie dziwi, bo grupa nie tylko praktycznie już nie istnieje, ale nigdy nie cieszyła się szerokim zainteresowaniem. Okazjonalnie daje jakieś koncerty, coś przebąkuje o nowej płycie, ale od czasu debiutanckiego krążka nie pojawiły się żadne konkrety co do nowego materiału. To właśnie dzięki tej grupie poznałem Periphery i styl zwany djentem, a poznałem ją przypadkiem - nie ma przypadków - chyba za sprawą nie istniejącego już bloga Piotrka "Esta" Szymańskiego Dark Factory, ale w tym wypadku niestety głowy nie daję, że rzeczywiście tak było. Nie należy też ta płyta do najprzystępniejszych dla mniej wyrobionych słuchaczy, ale to, co się tu wyrabia przechodzi ludzkie pojęcie za absolutnie każdym razem, wbijając mnie w fotel i zachwycając. Perfekcja brzmienia, tempa, melodyjności, ciężaru i balansu między technicznym graniem, metalem progresywnym, death metalem, jazzem, fusion, a nawet rapem (!). Rzecz absolutnie wielka, fenomenalna i nawet jeśli nigdy panowie nie zrobią drugiej płyty, to ta będzie zachwycać swoim ogromem i genialnością nawet za dwadzieścia i za trzydzieści lat od teraz. To także płyta, które ryje beret nie zależnie od wersji - czy z fantastycznym wokalem Chrisa Baretto (ale nie tylko i udzielającego się także na saksofonie) czy wyłącznie w wersji instrumentalnej.

10/10 Polskie:

10. R.U.T.A - Na Uschod! Wolność albo śmierć (2012)

Tę zdecydowanie za długo milczącą już grupę poznałem jeszcze przy okazji pisania dla zawieszonego w chwili obecnej bloga WAFP! We Are From Poland. "Na Uschod" to płyta, która nie przestaje być aktualna, kontrowersyjna i fascynująca, zarówno pod względem tekstowym, jak i instrumentalnym, wreszcie w kontekstach społecznych, kulturowych, historycznych, a nawet politycznych. Ile takich płyt potraficie wymienić? Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

9. Percival Schuttenbach - Svantevit (2013)

Nie znać i nie lubić tej niesamowitej grupy w pewnych kręgach uchodzi za przestępstwo karane całkowitym wykluczeniem z takowej wspólnoty. Ich "Satanismus" jest wręcz kultowy, a stylistyka w jakiej się obracają wręcz unikatowa: z jednej strony jest to typowa folk metalowa kapela, ale ich muzyka łączy ze sobą także elementy pagan, a nawet thrash metalu. Z tej przyczyny, można też ich określić jako grupę wykonującą rock patriotyczny czy też narodowy, o którym u nas ciężko się mówi. Pomijając jednak wszelkie stylistyczne i gatunkowe szufladki, Percival Schuttenbach jest zespołem, który gwarantuje nie sztampowe podejście do nie tylko samej muzyki, ale także do słowiańskich podań i legend, historycznych realiów czy nawet do zwykłych jaj z wierzeń chrześcijańskich jak we wspomnianym wyżej legendarnym już kawałku. Trzecia płyta tegoż dowodzi też, że jest to zespół, który choć znany tylko nielicznym i nie da się ukryć, że wybranym, zasługuje na miano jednego z najciekawszych polskich zespołów. - tak między innymi pisałem o płycie Percivala Schuttenbach do której uwielbiam nadal wracać i która zawsze wywołuje u mnie silne emocje i dobre wrażenie. Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

8. Hellhaven - Anywhere Out of the World (2017)

Zawsze byłem zdania, że niektóre zespoły najlepiej jest poznawać na koncertach, czasami jednak nie jest to możliwe, bo myślenickiego HellHaven nie miałem okazji podziwiać na żywo. Lubię też poznawać płyty w ciemno, jak miało to miejsce choćby z Soen przy okazji ich pierwszej płyty "Cognitive". Tym razem w taki sposób sięgnąłem po drugi album polskiego zespołu o którym wcześniej kompletnie nie słyszałem. Efekt? Miłość od pierwszego usłyszenia... - tak zacząłem recenzję tej płyty, która wciąż nie potrafi przestać mnie zachwycać. Niezmiennie mnie też dziwi, że jest to też grupa o której w ogóle się nie mówi, a na koncert przychodzi garstka ludzi kiedy pod sceną powinny być tłumy zafascynowanych tym, co wyczyniają ze swoim brzmieniem. Może jeszcze dożyję tego momentu? Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

7. Kiev Office - Statek Matka (2014)

Genialna okładka i Kievy w najwyższej formie. Płyta, która nadal brzmi świetnie, potężnie, świeżo i intrygująco pod względem lirycznym oraz brzmieniowym. Wszystko jednak wskazuje, że zapowiedziana na nadchodzący rok, już na sam początek stycznia "Nordowi Môl" dla mnie będzie równie fantastyczna i często puszczana mimo upływu czasu jak "Statek Matka". Odsyłam do recenzji naszego byłego redaktora Marcina Wójcika: tutaj.

6. State Urge - Confrontation (2014)

Ale mi brakuje tego gdyńskiego zespołu! Chłopaki po wydaniu swojego drugiego pełnometrażowego albumu studyjnego i zagrania świetnego koncertu w lutym 2015 roku w nie istniejącym już klubie Atlantic zamilkli. Niestety już na zawsze. W tym roku klawiszowiec zespołu Michał Tarkowski potwierdził moje obawy co do przedłużającej się ciszy, że ich drogi się rozeszły. A szkoda, bo był to zespół o niezwykłym pomyśle na siebie, tryskający energią i z ciekawym spojrzeniem na szeroko pojętą muzykę progresywną czy też art rockową rozpiętą gdzieś w pobliżu twórczości Pink Floyd. "Confrontation" nadal jest płytą fenomenalną, dojrzałą i doskonałą pod względem formy i brzmienia i która potrafi rozłożyć na łopatki - ostatnio jak ją sobie puściłem to się popłakałem. To chyba o czymś świadczy, prawda? Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

5. Thesis - Z dnia na dzień na gorsze (2014)

Miałem dylemat, bo zeszłoroczny (to jest z 2018 roku) "Kres" jest równie doskonały i równie często gości w moim odtwarzaczu, co wybrany ostatecznie starszy album "Z dnia na dzień na gorsze". Ten kryminalnie wręcz niedoceniany zespół nie jest szeroko kojarzony, a zdecydowanie na to zasługuje. Ma świetny warsztat, jest niebanalny tekstowo, co udowodniają zarówno na tym krążku, jak i swoim ostatnim najnowszym, czyli albumie "Kres". Decyzję o tym, czemu wybrałem ten wcześniejszy najlepiej odda podsumowanie recenzji (tutaj) tej płyty: Warszawski Thesis to jeden z tych zespołów, które nie stoją w miejscu. Które szukają i zmieniają się, dojrzewają i z każdą płytą są coraz doskonalsi, lepsi i ciekawsi. Na dobre wyszło tej płycie większa ilość łagodnych, lirycznych form, postawienie na słowa w języku polskim, a także zmiana wokalisty. Nie jest tak, że Łukasz był zły, ale odnoszę wrażenie, że dopiero Kacper w pełni nadał potrzebny muzyce Thesis dramatyzm, wypełnił ją jeszcze mocniej emocjami i nadał jej zupełnie inny, bardziej przestrzenny charakter. Nie jest to także muzyka należąca do łatwych, porusza się na tej płycie tematy trudne i znane każdemu z nas. W dodatku są one w mniejszym lub większym stopniu obudowane znaczeniami owej liczby mistrzowskiej 66, do której nie ulega także wątpliwości warszawiakom udało się zbliżyć doskonale, a tym samym zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Dla mnie to jedna z najwspanialszych płyt jakie słyszałem, a także gwarantowana pozycja w zestawieniu rocznym. Gorąco polecam!

4. Frontal Cortex - Passage (2018)

Dojrzały debiut - czy to jest w ogóle możliwe? W Polsce? Olsztyński progresywny kwartet pokazuje że tak i jestem niemal pewny, że podobnie jak ja stwierdzicie, że jest to jeden z tych debiutów jakie słyszy się naprawdę rzadko i od początku chce się jej kibicować. Czy można powiedzieć, że jest to najważniejszy progresywny debiut od czasu Riverside?- tak zaczynałem recenzję "Passage" (tutaj) i nadal uważam, że tak jest. Chłopaki podobno już szykują drugi album i mam nadzieję, że będzie równie intrygujący i porażający. W tym zestawieniu pojawiają się nie przypadkowo, bo uważam, że nie tylko na to zasługują, ale także dlatego, iż jest to grupa, która mam nadzieję ma przed sobą jeszcze wiele doskonałych płyt, a jeśli start wypadł tak satysfakcjonująco jak "Passage" właśnie, to tym bardziej warto trzymać za nich kciuki i wypatrywać ich kolejnych wydawnictw, licząc też na to, że zostaną zauważeni jeszcze bardziej i przez większą ilość osób.

3. Lunatic Soul - Fractured (2017)/Under the Fragmented Sky (2018)

Ex aequo, bo wydaje mi się, że należy je obie traktować jako wspólną, spójną całość. "Under the Fragmented Sky" oczywiście jest wydawnictwem samodzielnym, pełnoprawnym, ale jednocześnie będący przecież suplementem "Fractured". Oba powstawały także niemal równocześnie i oparte na tych samych założeniach stylistycznych i konceptach lirycznych. To, co myślę o obu płytach Mariusza Dudy najlepiej oddają jednak pełne recenzje, a tu zacytuję jedynie ich fragmenty: Czerwony "Fractured" to płyta o stracie, rozdarciu, roztrzaskaniu świata w drobne kawałki i wreszcie o próbie rekonstrukcji, żmudnemu procesowi podnoszenia głowy i stawiania czoła dalszemu życiu. (recenzja na Laboratorium Muzycznych Fuzji: tutaj), z kolei "Under the Fragmented Sky" wydany po raz pierwszy wiosną, a nie jak dotychczas jesienią. Stanowiąc rozszerzenie do swojego poprzednika, jednocześnie jest suplementem do wcześniejszego "Walking on Flashlight Beam" spinając oba albumy klamrą na podobnej zasadzie jak robiło to wspomniane "Impressions". Co udało się Mariuszowi Dudzie wyłuskać z numerów, które zostały po sesji nagraniowej ostatniego albumu i czy udało się utrzymać się jego znakomitą atmosferę? (recenzja dla Laboratorium Muzycznych Fuzji: tutaj)

2. Lion Shepherd - III (2019)

Rozwój, konsekwencja i ogrom wkładanej w tworzoną muzykę i brzmienie pracy. Lion Shepherd to grupa, którą cechują właśnie te elementy. To grupa, która idzie jak burza i nie przestaje zachwycać. Odsyłam do pełnej recenzji: tutaj.

1. Riverside - Anno Domini High Definition (2009)

W zasadzie tu mogła by się znaleźć dowolna płyta Riverside wydana w okresie mijającej dekady, włączając w to ostatni, najnowszy "Wasteland" stanowiący nowy rozdział dla grupy, ale też będący potwierdzeniem formy i uporu, także wynikającego z faktu tragedii, która spotkała zespół i jeszcze wybrzmiewa na wspomnianym. Wybrałem jednak ostatecznie ich czwarty album studyjny, czyli "ADHD", bo nie tylko fantastycznie podsumowuje on szaleństwo mijającej dekady, ale też pokazuje zespół już finalnie uformowany, fantastycznie bawiący się konwencjami, brzmieniami i mającym wiele do powiedzenia, o wyrazistej własnej tożsamości i genialnie zgranym składem personalnym. To album, który nie przestaje zachwycać, nawet przy swoich niedociągnięciach o których często wspomina ostatnio w wywiadach Mariusz Duda. Wreszcie, to także pierwsza płyta, którą - jeszcze wówczas nieświadomie - poznałem dzięki redaktorowi Piotrowi Kaczkowskiemu w Trójkowym Minimaxie, a w kilka lat później odkryłem na nowo wsiąkłszy w bardzo dobry "Shrine Of New Generations Slaves", który sprawił, że w tej grupie po prostu się zakochałem i do dzisiaj jest ona jedną z moich najukochańszych - nie tylko polskich - grup muzycznych, do których uwielbiam wracać, nie żałuję na nią pieniędzy i chodzę na każdy ich koncert w mojej okolicy. Sztos, a nawet stos :) (Pełnej recenzji nie ma, ale może kiedyś będzie)

Zgadzacie się z naszym wyborem? Nie? A jakie są Wasze typy?

* To jak należy postrzegać czym jest dekada w kontekście muzyki, zależy od punktu widzenia, a nie formalnego układu. Nie tylko w moim wypadku można się spotkać się z zastosowanym rozgraniczeniem roczników. Proszę więc, o nie czepianie się szczegółów wynikających z tego spojrzenia i rozgraniczania roczników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz