środa, 5 kwietnia 2017

HellHaven - Anywhere Out of the World (2017)


Zawsze byłem zdania, że niektóre zespoły najlepiej jest poznawać na koncertach, czasami jednak nie jest to możliwe, bo myślenickiego HellHaven nie miałem okazji podziwiać na żywo. Lubię też poznawać płyty w ciemno, jak miało to miejsce choćby z Soen przy okazji ich pierwszej płyty "Cognitive". Tym razem w taki sposób sięgnąłem po drugi album polskiego zespołu o którym wcześniej kompletnie nie słyszałem. Efekt? Miłość od pierwszego usłyszenia...

Hellhaven istnieje od 2008 roku, czyli od niemal dekady i powstał w Myślenicach. W 2010 roku wydali debiutancki minialbum "Art for Art's Sake", a w dwa lata później pojawił się debiutancki pełny metraż, czyli "Beyond the Frontier". W pięć lat później panowie wracają z drugim albumem studyjnym, którym mam nadzieję zwrócą na siebie uwagę nie tylko w naszym kraju, ale także za granicą, bo na wydawnictwie i w samym zespole kryje się naprawdę ogromny potencjał, którym można by obdarzyć mnóstwo nie tylko polskich, ale i zagranicznych zespołów, niekoniecznie nawet obracających się stylistycznie wokół progresywnego grania.

Doskonale słychać to w otwierającym płytę utworze tytułowym w którym gęsto zarówno od melodyjnych gitarowych riffów, klawiszowego tła, jak i atmosfery budowanej orientalnymi zagrywkami i pomysłami rodem z nieodżałowanego Rootwater, które co prawda grało dużo ostrzejszą muzykę, to mimo braku muzyków z tamtego, nie jest to skojarzenie dalekie. Na początku drugiego zatytułowanego "Ever Dream This Man?" panowie zaczynają delikatnie, usypiając czujność tylko po to, by po chwili oczarować pięknie budowanym tematem w którym nie brakuje ostrzejszych zagrań, cudnego budowania napięcia i mimo ośmiu minut trwania nie ma tu miejsca ani na nudę, ani na moment odetchnięcia. Finał z trąbką, która gościnnie nagrał Erwin Żebra to absolutna perełka - a takich zaskoczeń na albumie bynajmniej nie brakuje. Po nim wskakuje świetny dużo ostrzejszy i posępny "First Step Is the Hardest" gdzie popisowo brzmią partie gitar Jakuba Węgrzyna i Huberta Kalinowskiego. Przecudnie uzupełniają je mocne klawisze i filmowy wymiar całości. Niesamowicie wypada też wokalista grupy Sebastian Najder, który posiada genialną skalę i barwę głosu - zachwycając delikatnym głosem, dzikim wrzaskiem, szorstkim półszeptem, a w późniejszych numerach nawet sążnistym growlem. Ambientowy "21 Grams" poprzedza kolejny dosłowny opad szczęki pod postacią "Res Sacra Miser" w którym znów przychodzą skojarzenia z Rootwater, zwłaszcza z racji głębokiego głosu Najdera, tak bardzo przypominającym Macieja Taffa, że niemal ma się wrażenie, że to właśnie on stoi za mikrofonem. Post-rockowy gitarowy powolny wstęp konsekwentnie buduje nastrój, a następnie fenomenalnie przyspiesza delikatnie zbliżając się w rejony, których nie powstydziłoby się nawet Riverside. Nie brakuje świetnego wyciszenia, które z kolei prowadzi do monumentalnego, ciężkiego i pokręconego operowego finału z fantastycznymi partiami growlowanymi i melodyjnymi solówkami. Perfekcja!


Orientalizmy pojawiają się w kapitalnym "They Rule the World" przecudnie akcentowane przez trąbkę czy bogate, emocjonujące i rozbudowane wokalizy. Mocny jest też tekst utworu rozprawiający się z fanatyzmem i radykalizmem religijnym, czyli tematem bardzo aktualnym. Gdzieś w pamięci zamajaczyć może Myrath czy Melechesh, a nawet groteskowy klimacik rodem z wczesnych filmów Tima Burtona. Bogactwo tego numeru nie ogranicza się jednak tylko do orientalizmów, pojawia się tu nawet fragment o ciągotach dubstepowych, który prowadzi do fragmentu przywodzącym na myśl Haken, a ten z kolei do potężnego finału. Doskonale wypada "Overview Effect" wybrany na singiel, który wcale do krótkich nie należy, bo trwa ponad sześć minut, jest niezwykle nośny i przypominający z kolei najlepsze fragmenty z twórczości Dream Theater czy nawet, ponownie, Haken. Jestem wręcz niemal pewny, że Petrucci i spółka nie powstydziliby się tego utworu u siebie, a na pewno mogliby wiele z polskiego zespołu się nauczyć i wreszcie czymś zaskoczyć na kolejnym nagraniu. Nie ustępuje mu także przedostatni "On Earth As it Is In Heaven" w którym panowie znów zachwycają bogactwem brzmieniowym i ogromną swobodą w łączeniu środków wyrazu, często nie mających z metalem progresywnym za wiele wspólnego. Pojawiaja się tutaj bowiem ponownie niezwykle przekonujące wstawki gdzieś z pogranicza dubstepu, skrecze czy rozwiązania kojarzone raczej z muzyką elektroniczną. Duszny wstęp, który zachwyca post-rockowym budowaniem atmosfery i nieco tylko szybszymi przyspieszeniami, które prowadzą do świetnego, monumentalnego trwającego nieco ponad dziewięć minut finału krążka pod postacią "The Dawn & Possibility of an Island". Ten łączy w zgrabną całość wszystkie środki z całego albumu - począwszy od post-rockowego budowania atmosfery, aż po bogate prog metalowe rozwinięcia, w których nie brakuje popisów instrumentalistów i mocnych rozwiązań (nawet dalekich ech Riverside z ery "Anno Domini High Defintion").

Ta płyta to uczta. Taka, którą smakuje się powoli rozkoszując się każdym kęsem, a w tym wypadku każdym dźwiękiem. To płyta niezwykle świeża i wyrazista, zachwycająca bogactwem brzmieniowym, pomysłowością oraz swobodą, a wreszcie dojrzałością i innowacyjnością. Jest chyba tylko jeden polski zespół, który w równie ciekawy i intrygujący sposób próbuje myśleć podobnie, choć nie stosując tak bombastycznych środków - Lion Shepherd. Drugi album HellHaven przez cały czas trwania trzyma w napięciu i nie pozwala na nudę i potrafi zachęcić do dokładniejszego wsłuchania się i zgłębiania każdego jej elementu z osobna. Najnowszy album tej grupy zachęca do gruntownego poznania się z ich wcześniejszą twórczością, ale także każe im kibicować. Do tego wszystkiego z dużym prawdopodobieństwem mamy do czynienia z najważniejszym polskim wydawnictwem tego roku, takim do którego będzie się za każdym razem wracało z wypiekami na twarzy i który z całą pewnością znajdzie się w moim podsumowaniu na koncie roku. Wielkie brawa! Ocena: 10/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz