Zawsze byłem zdania, że niektóre zespoły najlepiej jest poznawać na koncertach, czasami jednak nie jest to możliwe, bo myślenickiego HellHaven nie miałem okazji podziwiać na żywo. Lubię też poznawać płyty w ciemno, jak miało to miejsce choćby z Soen przy okazji ich pierwszej płyty "Cognitive". Tym razem w taki sposób sięgnąłem po drugi album polskiego zespołu o którym wcześniej kompletnie nie słyszałem. Efekt? Miłość od pierwszego usłyszenia...
Hellhaven istnieje od 2008 roku, czyli od niemal dekady i powstał w Myślenicach. W 2010 roku wydali debiutancki minialbum "Art for Art's Sake", a w dwa lata później pojawił się debiutancki pełny metraż, czyli "Beyond the Frontier". W pięć lat później panowie wracają z drugim albumem studyjnym, którym mam nadzieję zwrócą na siebie uwagę nie tylko w naszym kraju, ale także za granicą, bo na wydawnictwie i w samym zespole kryje się naprawdę ogromny potencjał, którym można by obdarzyć mnóstwo nie tylko polskich, ale i zagranicznych zespołów, niekoniecznie nawet obracających się stylistycznie wokół progresywnego grania.
Doskonale słychać to w otwierającym płytę utworze tytułowym w którym gęsto zarówno od melodyjnych gitarowych riffów, klawiszowego tła, jak i atmosfery budowanej orientalnymi zagrywkami i pomysłami rodem z nieodżałowanego Rootwater, które co prawda grało dużo ostrzejszą muzykę, to mimo braku muzyków z tamtego, nie jest to skojarzenie dalekie. Na początku drugiego zatytułowanego "Ever Dream This Man?" panowie zaczynają delikatnie, usypiając czujność tylko po to, by po chwili oczarować pięknie budowanym tematem w którym nie brakuje ostrzejszych zagrań, cudnego budowania napięcia i mimo ośmiu minut trwania nie ma tu miejsca ani na nudę, ani na moment odetchnięcia. Finał z trąbką, która gościnnie nagrał Erwin Żebra to absolutna perełka - a takich zaskoczeń na albumie bynajmniej nie brakuje. Po nim wskakuje świetny dużo ostrzejszy i posępny "First Step Is the Hardest" gdzie popisowo brzmią partie gitar Jakuba Węgrzyna i Huberta Kalinowskiego. Przecudnie uzupełniają je mocne klawisze i filmowy wymiar całości. Niesamowicie wypada też wokalista grupy Sebastian Najder, który posiada genialną skalę i barwę głosu - zachwycając delikatnym głosem, dzikim wrzaskiem, szorstkim półszeptem, a w późniejszych numerach nawet sążnistym growlem. Ambientowy "21 Grams" poprzedza kolejny dosłowny opad szczęki pod postacią "Res Sacra Miser" w którym znów przychodzą skojarzenia z Rootwater, zwłaszcza z racji głębokiego głosu Najdera, tak bardzo przypominającym Macieja Taffa, że niemal ma się wrażenie, że to właśnie on stoi za mikrofonem. Post-rockowy gitarowy powolny wstęp konsekwentnie buduje nastrój, a następnie fenomenalnie przyspiesza delikatnie zbliżając się w rejony, których nie powstydziłoby się nawet Riverside. Nie brakuje świetnego wyciszenia, które z kolei prowadzi do monumentalnego, ciężkiego i pokręconego operowego finału z fantastycznymi partiami growlowanymi i melodyjnymi solówkami. Perfekcja!
Orientalizmy pojawiają się w kapitalnym "They Rule the World" przecudnie akcentowane przez trąbkę czy bogate, emocjonujące i rozbudowane wokalizy. Mocny jest też tekst utworu rozprawiający się z fanatyzmem i radykalizmem religijnym, czyli tematem bardzo aktualnym. Gdzieś w pamięci zamajaczyć może Myrath czy Melechesh, a nawet groteskowy klimacik rodem z wczesnych filmów Tima Burtona. Bogactwo tego numeru nie ogranicza się jednak tylko do orientalizmów, pojawia się tu nawet fragment o ciągotach dubstepowych, który prowadzi do fragmentu przywodzącym na myśl Haken, a ten z kolei do potężnego finału. Doskonale wypada "Overview Effect" wybrany na singiel, który wcale do krótkich nie należy, bo trwa ponad sześć minut, jest niezwykle nośny i przypominający z kolei najlepsze fragmenty z twórczości Dream Theater czy nawet, ponownie, Haken. Jestem wręcz niemal pewny, że Petrucci i spółka nie powstydziliby się tego utworu u siebie, a na pewno mogliby wiele z polskiego zespołu się nauczyć i wreszcie czymś zaskoczyć na kolejnym nagraniu. Nie ustępuje mu także przedostatni "On Earth As it Is In Heaven" w którym panowie znów zachwycają bogactwem brzmieniowym i ogromną swobodą w łączeniu środków wyrazu, często nie mających z metalem progresywnym za wiele wspólnego. Pojawiaja się tutaj bowiem ponownie niezwykle przekonujące wstawki gdzieś z pogranicza dubstepu, skrecze czy rozwiązania kojarzone raczej z muzyką elektroniczną. Duszny wstęp, który zachwyca post-rockowym budowaniem atmosfery i nieco tylko szybszymi przyspieszeniami, które prowadzą do świetnego, monumentalnego trwającego nieco ponad dziewięć minut finału krążka pod postacią "The Dawn & Possibility of an Island". Ten łączy w zgrabną całość wszystkie środki z całego albumu - począwszy od post-rockowego budowania atmosfery, aż po bogate prog metalowe rozwinięcia, w których nie brakuje popisów instrumentalistów i mocnych rozwiązań (nawet dalekich ech Riverside z ery "Anno Domini High Defintion").
Ta płyta to uczta. Taka, którą smakuje się powoli rozkoszując się każdym kęsem, a w tym wypadku każdym dźwiękiem. To płyta niezwykle świeża i wyrazista, zachwycająca bogactwem brzmieniowym, pomysłowością oraz swobodą, a wreszcie dojrzałością i innowacyjnością. Jest chyba tylko jeden polski zespół, który w równie ciekawy i intrygujący sposób próbuje myśleć podobnie, choć nie stosując tak bombastycznych środków - Lion Shepherd. Drugi album HellHaven przez cały czas trwania trzyma w napięciu i nie pozwala na nudę i potrafi zachęcić do dokładniejszego wsłuchania się i zgłębiania każdego jej elementu z osobna. Najnowszy album tej grupy zachęca do gruntownego poznania się z ich wcześniejszą twórczością, ale także każe im kibicować. Do tego wszystkiego z dużym prawdopodobieństwem mamy do czynienia z najważniejszym polskim wydawnictwem tego roku, takim do którego będzie się za każdym razem wracało z wypiekami na twarzy i który z całą pewnością znajdzie się w moim podsumowaniu na koncie roku. Wielkie brawa! Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz